Szukaj na tym blogu

piątek, 30 października 2020

Kolej podziemna. Czarna krew Ameryki - Colson Whitehead

"Ziemia uprawiana przez Corę była kiedyś ziemią indiańską. Biali chełpili się skutecznością masakr, w których mordowano kobiety i dzieci, dławiąc ich przyszłość w kołysce. Skradzione ciała na skradzionej ziemi. To silnik, który nigdy się nie zatrzyma, z głodnym kotłem dokarmianym krwią." (str. 148)

"Kolej podziemna" to kolejny obraz podłości i okrucieństwa jakich człowiek dopuścił się w stosunku do drugiego człowieka. Pomysł na książkę ani nowy ani odkrywczy, raczej kolejny na przedstawienie bezdusznego wykorzystywania ludów ściąganych siłą z Afryki do niewolniczej pracy w USA. Byli niezbędni do stale narastającej potrzeby wzbogacania się białych mieszkańców tego "zacnego" kraju. Autor ustami jednego z bohaterów wyraża opinię, że Ameryka nie byłaby taka bogata gdyby nie praca niewolników. Nie ma co owijać w bawełnę, bogactwo wielu białych zostało zbudowane na upodleniu i wykorzystaniu tysięcy czarnych, ale jak to powiedział ów bohater Ridgeway (łowca zbiegów), skoro nie potrafili zadbać o siebie, uwierzyli białym to mają na co zasłużyli. Autor w swojej książce wspomniał także o Indianach, autochtonach tych ziem, którzy okazali się zbyt ufni w stosunku do białych za co przyszło im zapłacić utratą wszystkiego. Biali chcieli stworzyć swój raj, kraj, w którym będą wygodnie i dostatnio żyć i dążyli do tego konsekwentnie, wykorzystując do tego celu różnego rodzaju środki i zasoby.

"W Karolinie Północnej rasa murzyńska nie istniała, chyba że na końcu sznura." (str. 195) 

Autor opowiedział historię Cory, dziewczyny, która ucieka z plantacji bawełny. Owa plantacja miała niezwykle okrutnego właściciela, była dla mnie swoistym symbolem degeneracji klasy bogacącej się na niewolniczej pracy, okrutnej, zepsutej, wyzutej z empatii. Na drodze do wolności zdeterminowanej  Cory autor osnuwał różne poboczne sprawy, które bezpośrednio wiązały się z niewolniczym wykorzystywaniem czarnych. Pokazał kilka stron tego zjawiska, począwszy oczywiście od plantacji i ich właścicieli, dalej siatki i sposobów działania ruchów abolicjonistycznych pomagających czarnym, ale też różnice tej pomocy w różnych stanach. Naświetlił wątki około niewolnicze, zarządców, przemytników, łowców, prasę, nauczycieli i lekarzy.  

Być może ta książka była istotna dla odbiorców amerykańskich, stąd nagrody i wyróżnienia, dla mnie była dość dobrze napisaną książką, wciągającą, ale nie wnoszącą zbyt wiele wiedzy. Nie jest to książka, która mnie czymś zadziwiła, pobudziła emocjonalnie, mimo zawartych okrutnych scen, bo temat jest znany i przetworzony wielokrotnie. Nowym zjawiskiem był dla mnie wątek tytułowej kolei podziemnej, która odegrała rolę w pomaganiu czarnym uciekinierom z południowych plantacji, niemniej w mojej opinii nie był wiodącym. Zabrakło czegoś głębszego, bardziej zaskakującego, dominującego? Ogólnie można przeczytać.

*Używa słowa czarny zgodnie ze słownictwem książki, kiedyś było ono w powszechnym użyciu.

poniedziałek, 26 października 2020

Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości - Swietłana Aleksijewicz

"Widziałem człowieka, któremu grzebano dom na jego oczach...(...) Myśmy grzebali ziemię... Ścinali, zwijali ją wielkimi płatami... Uprzedzałem panią... Nic bohaterskiego... (...)Zakopywaliśmy las... Piłowaliśmy drzewa na półtorametrowe kawały, pakowali w celofan i wrzucali do mogilnika. Nocą nie mogłem zasnąć. (...) Żywe warstwy ziemi... Z żukami, pająkami, larwami... (str 104)

Swietłana Aleksiejewicz napisała książkę o Czarnobylu, zebrała wiele głosów, żołnierzy, cywilów, mieszkańców pobliskich okolic, dzieci, kobiet, przedstawicieli władzy, nauki, społeczników. Próbowała zapisać ich odczucia, widzenie tragedii w Czarnobylu, ich doświadczenia, ich przeżycia. Szukała odpowiedzi na pytania, .min. dlaczego tak a nie inaczej przebiegał cały proces decyzyjny, ratowniczy związany z wybuchem elektrowni, dlaczego dopiero teraz ludzie zaczynają powoli przecierać oczy i uświadamiać sobie co tak na prawdę miało miejsce, zaczęli myśleć inaczej o tym co wydarzyło się w 1986 roku. Autorka nie odkrywała tajemnic, nie opisywała wątku wybuchu jako takiego, powróciła do uczestników tych wydarzeń i przeniosła na papier ich głosy. Skupiła się na ludziach i ich przeżyciach, ich emocjach i stratach. Chciała pokazać czytelnikom drugą stronę Czarnobyla, od strony człowieka, który był blisko, który tak czy inaczej był uczestnikiem, świadkiem, niezdającym sobie sprawy z tego faktu odbiorcy. Pokazała, że to wydarzenie, ten wybuch był najstraszniejszy w historii tamtego stulecia, bo nagły, niezapowiedziany i mający skutki dla całego świata, które znamy do dziś. I to jeszcze nie koniec, bo sarkofag się rozszczelnia. To nie była wojna, bo nie było jej widać, przeciwnik był nieuchwytny gołym okiem, ale tym bardziej podstępny. W swojej książce zawarła wypowiedzi, wspomnienia i opowieści ludzi o całym spektrum zdarzenia i jego skutkach. Skutkach w skali mikro i skutkach tych największych, bo ta katastrofa rozsypała w pył największe imperium na ziemi.

A jakie były początki, chaos, wielki chaos i zacieranie śladów, poszła w ruch propaganda, szukanie wrogów i winnych, udawanie, że nic się nie dzieje, kłamstwa, wielkie kłamstwa. Wysłano tam ludzi, nie pytając ich o zdanie, mieli jechać i ratować, a co? Dostali karabiny, ale do kogo mieli strzelać do fizyki, rentgenów, cząsteczek? Dostali łopaty i miotły, ale jak mieli nimi sprzątać to co leżało wokół elektrowni po wybuchu reaktora? Wysłano ich bez specjalnej odzieży, masek ochronnych, obuwia, tak jak przyjechali tak działali. Ci którzy przeżyli śmiali się, że wysłano ich "...z łopatą na atom." (str. 92) Jak zwykle gasili pożar w tajemnicy, obarczeni odpowiedzialnością, okłamywani, pojeni hektolitrami wódki i czym tylko się dało. "Po co macie wiedzieć? Wykonujcie rozkazy. Tutaj jesteście żołnierzami. Żołnierzami, ale nie więźniami." (str226)  Sami też nie dociekali, nie roztrząsali, bo człowiek radziecki, zrywa się, odrzuca własne dobro i idzie ratować ojczyznę.

Potem prosili o zwyczajną śmierć, nie czarnobylską, ale widzieli ją, byli jej uczestnikami. Wysyłano ludzi, którzy nie myśleli o sobie, nie wiedzieli jak o siebie zadbać, nie słuchali mądrzejszych, bo ich zabrakło w tym miejscu, zakneblowano ich, zastraszono. Robili pracę przeznaczoną dla maszyn i robotów płacąc za to najwyższą cenę. Umierali w straszliwych męczarniach, nawet jeśli przeżyli to nadawali się głównie na parady, ale nie do zakładania rodzin, nie mogli już płodzić dzieci, kobiety nie mogły rodzić, a jeśli rodziły to chore dzieci, którymi musiały się zajmować same. Na państwo nie można było liczyć, ono tylko wręczało medale, i kazało siedzieć cicho. Karmiło obietnicami i bieda ideami, ale tak to już jest z tym ludem, bo to taka mentalność umysłu. "W naszej kulturze myślenie o sobie jest przejawem egoizmu. Słabością ducha. Zawsze się znajdzie coś większego od nas. Od naszego życia." (str. 147) "Skrzyżowanie więzienia z przedszkolem - to właśnie jest socjalizm. Radziecki socjalizm. Człowiek oddawał państwu duszę, sumienie, serce, a w zamian dostawał kartkę żywnościową." (str. 152) Nasz człowiek nie potrafi myśleć tylko o sobie, o własnym życiu, być takim układem zamkniętym. Nasi politycy nie cenią ludzkiego życia, ale sami ludzie też nie. (...) Tak już jesteśmy urządzeni. Ulepieni z jakiejś innej gliny. (str. 226)

Jednak zaczęły zachodzić zmiany w postrzeganiu, myśleniu: "Czarnobyl nas uwolnił. Uczyliśmy się być wolnymi...(str. 150) Kiedy zaczęły umierać dzieci ludzie oczekiwali pomocy od swojego potężnego kraju, niestety tego już nie było, zresztą nie było go nigdy, to była bańka sztucznie nadmuchana propagandą. Jedno ze wspomnień dotyczy zachowania naukowców niemieckich, którzy pomagali w fabryce "niedaleko". Kiedy nastąpił wybuch, zażądali informacji, lekarza, odesłania do domu, strajkowali, "wysyłali depesze do swojego rządu", żądali natychmiastowych działań pomocowych. Walczyli o życie, bo to naturalny instynkt człowieka, ale nie radzieckiego, bo to urodzeni i wyuczeni ofiarnicy. "To jest jakaś forma barbarzyństwa ten brak strachu o siebie... Zawsze mówimy "my", nigdy "ja". "Zademonstrujemy radzieckie bohaterstwo", "Okażemy radziecki charakter". Całemu światu! Ale tutaj chodzi o "ja"! Ja nie chcę umierać... Ja się boję" (str. 257) "Nasz naród i tak zawsze żył w strachu - rewolucja, wojna. Ten krwawy wampir... Diabeł! Stalin... Teraz - Czarnobyl... A potem się dziwimy, dlaczego ludzie u nas są tacy.  Dlaczego nie są wolni , dlaczego boją się wolności? Przecież dla nich bardziej naturalne jest życie pod berłem cara. Cara ojczulka. (str. 155) Pomoc nadchodziła z zagranicy, ale bano się jej, nie ufano, bo to przecież wrogowie, tak wpajano im przez lata. Czasami otrzeźwiała propozycja ratowania dziecka, otwierali szeroko oczy, że obcy pomaga, a swój odwrócił wzrok, schował głowę w piasek, nie pierwszy to raz, ale teraz już to wiedzieli.

Takie wychowanie radzieckie czyniło ludzi poddanymi totalnie, szli na bój, gotowi oddać życie, nie pytając jaki jest cel, wykonywali rozkaz. To wychowanie od pokoleń, wyssane z mlekiem matki, przygotowane by służyć niewidzialnym ideałom mogło budować góry i zasypywać rękami reaktor. I tak właśnie robili, wszyscy, tylko władza wiedziała co się dzieje. "W sytuacji zagrożenia awarią jądrową czy atakiem jądrowym instrukcje nakazują przeprowadzić natychmiast akcję profilaktyczną wśród ludzkości - podać preparat jodowy. (...) A tutaj było ... Trzy tysiące mikrorentgenów na godzinę!... Ale oni boją się nie o ludzi, tylko o władzę. To jest kraj władzy, a nie ludzi. Priorytet państwa nie podlega dyskusji. A życie ludzkie ma zerową wartość. (str. 248) Władze mają odpowiedź: - "Nie mogliśmy dopuścić do paniki..." (str. 236)

Autorka zaczęła swoją książkę od opowieści żony strażaka, który gasił pożar po wybuchu reaktora numer cztery w elektrowni atomowej w Czarnobylu. To opowieść przepełniona miłością, bólem, powolnym odchodzeniem ukochanego. To opowieść o bezgranicznej opiece nad ukochanym, o oddaniu siebie drugiemu człowiekowi, o tęsknocie. Zakończyła swoją książkę pieśnią żałobną żony likwidatora, żony, która kochała swojego męża ponad życie, która widziała każde stadium umierania swojego ukochanego, która była z nim do ostatnich chwil, która odeszłaby razem z nim, ale ma jeszcze dziecko prawie dorosłe, ale poczarnobylskie, które nieustająco potrzebuje jej pomocy. Te obie opowieści są powalające emocjonalnie, bolesne, bo najprostsze i najprawdziwsze. Takie właśnie są tragedie, nawet te największe najbardziej dotykają jednostki.

Ta książka okazała się dla mnie petardą a jej siła będzie promieniować. Autorka przez swoją książkę uświadamia co stało się 26 kwietnia 1986 roku, czego byliśmy świadkami, czego doświadczyliśmy, co było naszym udziałem. Jej przekaz jest bolesny, poruszający czułe struny, pobudzający wspomnienia z dzieciństwa (bo stałam w kolejce po płyn Lugola, oczywiście za późno). Ta książka to przestroga na przyszłość, ale czy ktoś o niej myśli?

sobota, 24 października 2020

Bieguni - Olga Tokarczuk

"Świata jest za dużo. Należałoby go raczej zmniejszyć, a nie poszerzać, powiększać. Należałoby go znowu zatrzasnąć w małej puszce, w przenośnym panopitkum, i pozwolić nam zaglądać tam tylko w soboty po południu, gdy codzienne prace zostały już wykonane... Niestety jest już chyba za późno. Zdaje się, że nie pozostaje nic innego, jak nauczyć się bez końca wybierać." (str. 68) 

"Świata jest za dużo, lepiej więc skupić się na szczególe, nie na całości."
(str 301) 

Właśnie na tych szczegółach stara się skupić Olga Tokarczuk, chce pokazać to co zazwyczaj nie przyciąga naszej uwagi, czemu zazwyczaj się nie przyglądamy, nad czym się nie zastanawiamy. Zwłaszcza w dzisiejszym wielkim świecie, w którym wydaje się, że nie ma czasu na drobiazgi warto pochylić się nad lekturą tej książki. Warto poświęcić jej czas, bo on też jest tematem tej książki, ulotny, niezauważalny, niemierzalny, ten odczuwalny, różny, inny. "Czas wszystkich podróżnych to wiele czasów w jednym, całą mnogość. To czas wyspowy, archipelag porządku w oceanie chaosu, to czas, który produkują dworcowe zegary, wszędzie inny, czas umowny, południkowy, więc niech nikt nie bierze go zbyt poważnie." (str. 62)

Wpadłam w bieg tej książki, wkręciłam się w jej wir, zaglądałam w jej zakamarki, przemieszczałam się po miejscach mało odwiedzanych. Wnikałam w dusze, zaglądałam we wnętrza, tropiłam znikanie, ucieczki i powroty. Bieg i poszukiwanie, ciągła podróż w znane i nieznane rejony to dla mnie sens tej książki.

" ... każdy dystans jest sam w sobie nieskończony, każdy punkt otwiera kolejne przestrzenie nie do pokonania, a że każdy ruch jest złudzeniem, wędrujemy w miejscu." (str. 147) "Bieguni" to książka o ruchu i jego formach, o podróżach i ich rodzajach, o przyglądaniu się światu z różnych miejsc. O poszukiwaniu odpowiedzi, o potrzebie zachowania na dłużej czegoś i kogoś. To opowieść o ludziach, którzy mają potrzebę przemieszczania się, wyruszania w nieznaną przestrzeń, doświadczania i przeżywania niewiadomych. To opowieść o współczesnych nomadach, dla których przemieszczanie się jest formą życia, nie potrzebują obudowywać się trwałymi konstrukcjami, nie obciążają się zbytnio rzeczami, aby w każdej chwili móc wyruszyć. Starają się być minimalistami, skupiają się na detalach. Biegną, jadą, płyną, lecą, bo przecież formy podróży w dzisiejszym świecie nie mają ograniczeń. Ale to nie tylko podróże w sensie dosłownym to też podróże w głąb siebie te dosłowne i te w przenośni. "Moje życie spędziłem w podróży, podróżowałam do własnego ciała, do własnej odciętej kończyny. Sporządziłem najdokładniejsze mapy. Rozebrałem badaną rzecz według najlepszej metodologii na czynniki najpierwsze. Zliczyłem mięśnie, ścięgna, nerwy i naczynia krwionośne. Wżywałem do tego własnych oczu, ale wspierałem się także bystrzejszym wzrokiem mikroskopu. Wydaje mi się, że nie pominąłem żadnej najmniejszej części. Dziś mogę zadać sobie to pytanie: czego szukałem?" (str. 239) Olga Tokarczuk to wizjonerka, z szacunkiem do natury, która nie patrzy przez pryzmat jednostki, ale przez zbiór. Pokazuje otaczający nas świat, dla którego nie mamy szacunku, który zatraciliśmy w odmętach sieci, zawiłości współczesnych układów korporacyjnych, nowoczesnych systemów zarządzania i logistyki. Oddaliśmy prostotę we władanie skomplikowanych i niezrozumiałych powiązań, ale zaczęliśmy się w tym gubić i zatracać. Niektórzy to widzą, uciekają, aby pozostać wolnymi, żyjącymi w zgodzie ze światem, całym światem.

 "Bieguni" w formie i konstrukcji przypominali mi "Dom dzienny, domu nocny", bo tu też Olga Tokarczuk łączyła długie opowieści z krótkimi przemyśleniami, przeplatała niby nic nie znaczące zdania z wywodami. Splatała, przewijała, łączyła, zszywała, dawała upust swojej wyobraźni, wiedzy i niezwykłej umiejętności i stworzyła kolejną niebanalną książkę. Wiele opowieści dotyczy ludzkich poszukiwań, podróży w głąb siebie, albo w poszukiwaniu czasu lub przestrzeni. Bohaterowie próbują odnaleźć miejsce tylko dla siebie, albo w którym znajdą odpowiedzi na dręczące ich pytania. Nic nie ma tu oczywistego, nie ma tu nic powiedzianego wprost. Jest magia drobiazgów, zwłaszcza tych niezauważanych, codzienności tej pomijanej. 

Dla mnie książka magiczna, ważna, odrzucająca chaos wielkiego świata, którego jest tak dużo wokół nas, że nie dostrzegamy tych najważniejszych fragmentów życia, tego co najbliżej. Przegapiamy istotność prostoty i ważność bycia w ekosystemie. Chcemy być czymś lepszym, ważniejszym, być nowoczesnym, jednocześnie zapominając, że na Ziemi nie jesteśmy sami, zapominamy, że należy dbać o wszystko i wszystkich, bo inaczej i my zginiemy. To książka, która dotyka tego co na marginesie, co wydaje się niewyraźne i nieistotne. Czego nie dopuszczamy do siebie w codziennym zapędzeniu a co stanowi istotę. Być to nie tylko mieć to solidaryzować się z innymi wokół, to dzielić się i dbać o otoczenie.

poniedziałek, 19 października 2020

Dżentelmen w Moskwie - Amor Towels

 "Dżentelmen w Moskwie " to pokaźnych rozmiarów książka o arystokracie rosyjskim, któremu za sprawą sądu przyszło żyć w najlepszym, moskiewskim hotelu, Metropol, w czasach największych, krwawych przemian i czystek w Związku Radzieckim. "Czerwony terror" szalał, zaś główny bohater mieszkał w miejscu, do którego docierało niewiele z rzeczywistości, żył życiem z bajki, pośród zewnętrznej burzy miał w hotelu oazę spokoju i dobrobytu. Innymi słowy żył na bogatej wyspie w morzu biedy.  Mam kłopot z tą książką, bo choć autor operuje zręcznie słowem, ma wyobraźnię, to książka mnie nie porwała. Być może czytając tą książkę trzeba się wznieść na wyżyny wyobraźni, odrzucić świadectwa historyczne i fakty, zawierzyć tylko i wyłącznie pięknu słowa. Też nie do końca, bo choć słowa piękne, to bardzo ich dużo, akcja, monologi, działania głównego bohatera wyciągnięte ponad miarę. Niektóry fragmenty dłużyły mi się, niektóre trąciły banalnością, a nawet miejscami myszką. Niewątpliwie książka okazała się dla mnie przesłodzona i oderwana od rzeczywistości, co może nie byłoby niczym złym w innych miejscach i czasach, ale nie w ZSRR Stalina. Jakoś nie mogę tego pogodzić z historią. Poza tym arystokrata, ukarany zamieszkaniem w najlepszym hotelu, to bajka.W tamtych czasach takich jak hrabia skutecznie się pozbywano. Podsumowując ładnie wydana, może być ciekawa dla wielu czytelników, dla mnie za dużo treści i fantazji.

Skazaniec to hrabia Aleksander Rostow, arystokrata, erudyta, światowiec, dżentelmen z nienagannymi manierami, pomieszkujący w różnych europejskich miastach, mający różne znajomości. To człowiek rzeszy przymiotów, opisany w w samych superlatywach. Przyczyną skazania na dożywotnie uwięzienie w Metropolu było napisanie przez niego antyrządowego wiersza. Hrabia zostaje zakwaterowany na szóstym piętrze w niewielkim pomieszczeniu. Jednak należał on do osób, które nigdy się nie poddają, nie tracą dobrego humoru i rezonu. "Osadzony" zaczął wręcz "nieme panowanie" nad hotelem. Ma w nim wszystko czego człowiekowi z wyższych sfer potrzeba, od usług do przyjemności. Ma tam swoich oddanych ludzi, poznaje też kolejne jak się okaże ważne dla siebie osoby, żyje życiem niezwykłym. Swoim ujmującym sposobem bycia oczarowuje otoczenie, swoim obyciem i manierami zdobywa serca i zrozumienie, swoją umiejętnością przystosowywania się do różnych okoliczności zaskakuje. Jest zawsze i dla każdego kulturalny, życzliwy i pełen szacunku, jest mentorem, przyjacielem, kompanem. Można odnieść wrażenie, że hrabia nie jest więźniem, niemniej autor od czasu do czasu, zdawkowo przypomina o tym. 

Mimo tak wielu stron autor nie zadał sobie trudu pogłębienia uczuć Rostowa, jego sytuacji osobistej, trudu wychowywania córki w takich specyficznych warunkach. Książka wydaje się powierzchowna, dotykająca jedynie opuszkami palców czegoś co jest gdzieś pod powierzchnią. Wzbudza uśmiech, ale niewiele poza tym.

Podsumowując, jest to bohater, który wzbudza sympatię, zainteresowanie, zazdrość, że można być takim ideałem, dobrym i oddanym człowiekiem. Z drugiej strony całość jest tak odrealniona, wzniesiona na wyżyny fantazji, że trudno mi było spokojnie ją przyjmować. Monotonia i jej obszerność nie przydały jej mojej przychylności. Ogólnie warta przeczytania, zwłaszcza jeśli potraktować ją jak metaforę, piękne złudzenie, w najgorszych czasach, jakie człowiek zgotował człowiekowi. Ta książka może dodać otuchy, bo opisuje idealnych ludzi, w cudnej, sielskiej atmosferze, nie poddających się przeciwnościom, wręcz wzmacniających się wzajemnie w trudnym położeniu. Warto spróbować, ale zapewne opinie będą różne na jej temat.

środa, 7 października 2020

Dzięki za każdy nowy poranek - Halina Pavlowska


 Książka jest niewielka, choć zawiera ponad dwadzieścia lat z życia bohaterki. Jest to ciekawa, na swój sposób opowieść o życiu dziewczynki, dziewczyny, kobiety w Pradze w latach burzliwych dla tego miasta, jak i dla całego bloku socjalistycznego. Autorka trochę żartobliwie, trochę groteskowo opisuje swoją rodzinę - najbliższą i dalszą, swoje dorastanie, swoje towarzystwo, sytuację w szkole, pierwsze miłości, szkołę średnią, itd. Opisała problemy z dostaniem się na studia, prace dorywcze, zabieganie o chłopaków. Niby nic bardziej naturalnego, ale wszystko to działo się w czasach, kiedy liczyło się należenie do organizacji związkowej albo do partii, przynależność klasowa, "zasługi" dla ojczyzny. Kiedy wysłanników organów bezpieczeństwa można było spotkać wszędzie. Kiedy można się było wybrać za granicę, ale głównie wschodnią. Kiedy marzyło się o fajnych ubraniach, butach, muzyce i innych kolorowych drobiazgach, bo ich brakowało. Kiedy ludzie bardziej dbali o zapasy w spiżarni niż zbytki.

Autorka z charakterystycznym dla Czechów humorem pokazuje życie w latach 60-tych, 70-tych i 80-tych. Pokazuje codzienność jaka była udziałem jej i jej bohaterki. Nakreśla stosunki rodzinne, różnice kulturowe i materialne między członkami rodziny. Opisuje barwnie i soczyście gościnę w jej domu dla zjeżdżających dość często członków dość licznej rodziny z Republiki Ukraińskiej. Książka jest zabawna, ale myślę, że ze względu na zdarzenia, których dziś już mało kto pamięta, dla niewielu. Ludzie nie chcą i nie potrzebują wracać do tej historii, po której zostały echa i to nieprzyjemne. Dodatkowo znajomość i zrozumienie naszych południowych sąsiadów nie jest łatwe i wielce pożądane. Niemniej ja miałam przyjemność z jej czytania, bo lubię literaturę naszych sąsiadów.

wtorek, 6 października 2020

Joseph Conrad i narodziny globalnego świata - Maya Jasanoff

 

Książka okazała się ciekawa w formie i treści. Autorka opisała życie Józefa Konrada Korzeniowskiego i zrobiła to przeplatając biografię z treścią jego książek oraz opowieściami o własnej podróży do miejsc, w których był bohater. Udało jej się także oddać ducha czasów, miejsc i zdarzeń, w których żył, bywał i tworzył bohater książki. Pokazała jak wydarzenia z przeszłości ukształtowały naszą rzeczywistość. Naświetliła to co zrobili kolonizatorzy europejscy reszcie krajów pozaeuropejskich i jakie to przyniosło konsekwencje. Maya Jasanoff oczami Josepha Conrada pokazuje zmiany jakie zachodziły w szerokim świecie na przełomie XIX i XX wieku. Niektóre nawet dotykały go bezpośrednio, bo był ich wrażliwym obserwatorem, widział ich koszt, wysiłek ludzi, którzy najbardziej zostali obarczeni tymi zmianami, niebezpieczeństwo, niesprawiedliwość i wyzysk w skali dotąd niespotykanej. W mojej opinii książka jest bardzo udana, bo autorka naprawdę była zafascynowana swoim bohaterem, odzwierciedlała jego życiorys pokazując jednocześnie co i jak miało wpływ na jego twórczość. Pokazała też jak wiele Conrada jest w jego bohaterach, jak wiele czerpał ze swoich morskich doświadczeń. Conrad nie zawsze był rozumiany przez środowisko angielskiej literatury, niemniej miał też swoich fanów i naśladowców, począwszy od krytyków, po młodych pisarzy, którzy uważali, że operuje innowacyjnym sposobem snucia opowieści, że stosuje rodzaj literackiego impresjonizmu. Zdecydowanych fanów miał za to za oceanem. 

Konrad był niezwykłym człowiekiem, choć pochodzący z Ukrainy, bez dostępu do morza, sierota, postanowił zostać marynarzem. Pomógł mu wuj, który sfinansował jego wyjazd do Paryża i naukę w tym obszarze. Konrad nie miał łatwo w dzieciństwie, co zapewne miało wpływ na jego charakter, zachowania, podejścia do różnych spraw. Zmagał się ze swoimi demonami, smutkami, depresją, rozterkami, statusem uchodźcy i "obcego". Uciekał, czego efektem była dwudziestoletnia kariera marynarza. Był człowiekiem zdolnym i wykształconym, znał języki, uważam, że był ambitny i przekorny. Wydawał się też rozdarty wewnętrznie, bo z jednej strony marynarz, pracujący ciężko i biorący na siebie inne trudy dalekich wypraw, z drugiej pisarz, który dostrzegał istotę ludzi, ich emocjonalne problemy, zależności i konflikty.

Conrad pisał w swoich książkach o docieraniu w niektóre rejony świata "cywilizacji" z jej dobrami, ale również albo nade wszystko, negatywnymi skutkami. "Hipokryzja, samolubstwo i chciwość triumfowały nad uczciwością i ciężką pracą. Społeczność ulegała rozbiciu. Ludzie nie dotrzymywali przyrzeczeń. Tragedia polegała także na tym, że "ciemna i utajona cecha ludzkiej natury (...) nie leży w nas tak głęboko pod powierzchnią jakbyśmy radzi to sobie wyobrażać". (str. 155)  Najbardziej poruszył mnie rozdział dotyczący Afryki i wyprawy Conrada do serca Wolnego Państwa Kongo, które stało się źródłem ogromnego dochodu dla króla Belgii Leopolda II min. z pozyskiwania kości słoniowej oraz kauczuku. Kongo stało się jednocześnie sceną cierpienia dla tubylców, zostali niewolnikami, wykorzystywanymi, karanymi, przymuszanymi do wyczerpującej pracy. Ludzie, którzy wysłani byli aby "negocjować" z tubylcami transakcje współpracy tak naprawdę oszukiwali niepiśmiennych czarnoskórych. Negocjatorzy oszukiwali, ponieważ mówili o obopólnym interesie, a jednocześnie dawali miejscowym do "podpisu" dokumenty, których nie umieli odczytać, niemniej  zgadzali się na oddanie suwerenności po wsze czasy ziemi oraz zgadzali się "wspierać" "...pracą lub innymi sposobami" (str. 182) stowarzyszenie. Działając w ten sposób wysłannicy króla przejmowali kraj bezkrwawo eksploatując go doszczętnie. Pod przykrywką filantropijnych działań król ...ukrywał "grabież na ogromną skalę. (str. 184) Wolność była rozumiana jako spełnianie zachcianek przez króla i jego zarządców, którzy łupili kraj bez ograniczeń, stosowali terror, uczyli bezprawia, okazywali okrucieństwo, wykorzystywali ludzi tubylczych do wszystkiego na co przyszła im tylko ochota. Mieszkańcy WPK umierali masowo z powodu morderczej pracy, byli zgładzani za najdrobniejsze uchybienie, eliminowani bez konsekwencji jako podludzie. W "Jądrze ciemności" autor ukazał najgorsze zdziczenie białego człowieka, "gdzie systematyczne okrucieństwo wobec czarnych jest samą podstawą administracji" (str. 218). 

Myślę, że autorce udało się ukazać, że czasy Conrada były tym kołem zamachowym dla rozwoju globalizacji ze wszystkimi konsekwencjami. Autorka potrafiła zainteresować i przekonać mnie do swojego bohatera, wciągnęła w jego dylematy moralne, emocjonalne i egzystencjalne. Przypomniała jak ważny i niezwykły był to twórca, jak postrzegali go współcześni i jakim cieszy się zainteresowaniem dzisiaj.