Szukaj na tym blogu

sobota, 31 sierpnia 2019

Mim - Szymon Słomczyński


To nie jest książka o łatwym dostępie, trzeba czasami przedzierać się przez gąszcz i chaszcze. Mnogość bohaterów, urywane opowieści, przechodzenie z jednej czasoprzestrzeni do drugiej to nie ułatwia odbioru. Ten chaos czasami jednak się krystalizuje, niektóre wątki tracą swoje znaczenie i są wygaszane albo urwane. Kiedy autor zaczyna skupiać się na jednym bohaterze pokazując go z bliska i wpisując go w historię rodzinną, zawęża swoją opowieść, która zaciekawia, aby w finale wręcz powalić. W moim odczuciu nie zrozumiały był wątek polityczny, który mi tylko przeszkadzał i zaciemniał obraz ważniejszej warstwy. Autor poprzez bohatera pokazuje gdzie jesteśmy obecnie jako obywatele, jako ludzie, członkowie rodzin. Jacy jesteśmy, co nami kieruje, jakich wyborów dokonujemy, czego poszukujemy i potrzebujemy, na czym nam zależy. Pokazuje jak można zasypać swoje prawdziwe ja i udawać przed samym sobą jednocześnie szukając "uśmierzaczy". Otwiera czytelnika na trudne poszukiwanie prawdy i otwieranie zamkniętych długo drzwi, pokonywanie swoich oporów, aby dotrzeć do sedna nurtujących pytań. To odkrywanie swojego życia, które było, ale jakby obok. Główny bohater to początkowo doskonały uczeń, syn, kolega, ale pewnego dnia zostawia ledwie rozpoczęte studia i rzuca się w wir nowoczesnych technologii, współtworzy portal, który też nie daje mu satysfakcji i spełnienia. Praca w telewizji to kolejny fałszywy trop, który jednak dał wyraźny sygnał, że trzeba zrobić odważny krok w swoim życiu.
 

Autor w swojej książce pokazuje obraz rodziny i otoczenia, czyni to w obliczu śmierci jednego z jej członków. Ta ostatnia chwila mogłaby być symbolem bliskości i współczucia, ale w tym obrazie widzimy chłód, pozory, ironię, udawanie. Główny bohater obserwuje wszystkich uważnie, przygląda się wujowi, który właśnie owdowiał, zdystansowanej, surowej matce, wiecznie roześmianemu drugiemu wujowi, znanemu dziennikarzowi i innym obecnym i nieobecnym. Po stypie odwiedza dziadka, którego na pogrzebie zabrakło, ten stary człowiek stanie się źródłem przytłaczającej wiedzy. Czy ciągnące się wątki bohaterów doprowadzą do przecięcia nabrzmiałych wrzodów, czy pozwolą na operację i zdrowienie? Tak dużo w tej książce niejednoznaczności, niepokoju, tajemnic, niedomówień, pustki, spojrzeń, myśli niedokończonych. Towarzyszą nam nietrafione wybory albo wspinanie się na szczyt za wszelką cenę, wygodnictwo, albo zapadnięcie się w sobie. Tak wiele tych póz i pozorów.
Szymon Słomczyński pokazał świadomie lub nie problem współczesnych rodzin w Polsce, kiedyś takie bliskie dzisiaj rozsypane po różnych miejscach kraju albo świata. Atomizujący system, rozluźnia, nie daje oparcia, nie można mu ufać. Kto tak na prawdę radzi sobie w dzisiejszej strukturze, czy tylko pozerzy, bezrefleksyjni i egoistyczni. Kto może stać się niezależny, nie uwikłany, działający według własnych prawd.
 

Sam tytuł nurtował mnie od początku, bo w książce długo nic na jego temat się nie pojawia. Okazuje się platformą telewizyjną "prawdy objawionej", odkrywającej drugie dno polityki, które tapla ludzi, wyciąga na światło dzienne nowinki o codziennych kłamstwach w państwie. Ale MIM toteż rodzaj sztuki, w której postać choć zakneblowana coś pokazuje, ale czy umiemy odczytać ten ruch? Może mimem jest też bohater, o którym nie wiadomo zbyt wiele, a może jego matka, albo wuj? Pytania można mnożyć, tak jak w książce mnożono kłamstwa.

To książka do dyskusji, może wydać się zagmatwana, ale warto dać jej szansę, przeczekać początek i połknąć haczyk.Ta książka jest gęsta od treści, postaci, współczesnych problemów i znaków zapytania. Czy warto poszukiwać prawdy, jakie drogi warto wybrać, aby być uczciwym wobec siebie, jak odnaleźć się tu i teraz, jak być samym, ale nie samotnym, spełnionym i prawdziwym. Nie była to łatwa lektura, ale wciągała, umiała przykuć moja uwagę, nie chciałam jej zostawić niedokończonej. Chyba złapałam haczyk i płynęłam z opowieścią autora, nie żałuję, choć miejscami targały mną negatywne odczucia, ale pewnie o to chodziło.

wtorek, 27 sierpnia 2019

Sekrety przodków, czyli jakie znaczenie ma to, że twoja prababka zwiała przez okno z kochankiem? - Katarzyna Droga


Katarzyna Droga podzieliła się z czytelnikami zdobytą wiedzą, własnymi doświadczeniami i wysłuchanymi opowieściami różnych osób z obszaru rodzina, jej przeżycia, doznania, otrzymane w darze cechy charakteru, przypisane role, itp. Już okładka pokazuje, że będziemy mieli do czynienia z drzewem genealogicznym, ale o jakie dokładnie chodzi dowiemy się czytając książkę. Tytuł jest jednocześnie zagadkowy i naprowadzający. Treść książki jest "drogą" z przystankami do zastanowienia się nad rodzinnymi relacjami, zależnościami, przeznaczeniem i dziedzictwem rodzinnym. Autorka podzieliła swoją książkę na rozdziały, które opisują różne ważne zmienne dotyczące zależności krwi. Z rozdziałów płynie informacja jak ważna jest pamięć rodzinna; uczynki , zachowania, cechy charakteru członków rodziny, przenikanie się pokoleń w każdym aspekcie. Na co dzień nie myślimy o tym, nie uświadamiamy sobie pewnych zbieżności, nie mamy informacji, ale psychologia rodziny i jej znaczenie i wpływ na poszczególnych członków jest coraz bardziej dostępna i stosowana. Autorka przywołuje kilku znanych psychologów, którzy opisali mechanizmy panujące w rodzinie i których metody są wykorzystywane przy pracy nad problemami emocjonalnymi, chorobami, relacjami, itp.
W każdym rozdziale przytoczyła też historie konkretnych osób, aby unaocznić działanie mechanizmów w życiu realnym.

Przeczytałam książkę z zainteresowaniem. Dzięki niej zaczęłam szukać swoich przodków, rozmawiać z tymi, którzy jeszcze coś pamiętają (a zostało ich niewielu), rozmyślać nad zależnościami rodzinnymi. Nie udało mi się skorzystać z proponowanych przez autorkę ćwiczeń, bo ani nie umiałam, ani też nie znalazłabym materiałów do niektórych, niemniej kilka mi się udało. Z niektórymi stwierdzeniami, np.opartymi na metodzie Hellingera nie jest mi po drodze, z niektórymi Anne Ancelin Schützenberger także, niemniej gros do mnie przemawia, a w wiele wierzę i doświadczam ich lub widzę/słyszę je u innych.

czwartek, 22 sierpnia 2019

F**k plastik. 101 sposobów jak uwolnić się od plastiku i uratować świat - praca zbiorowa


To jest książka praktyczna i pomocnicza, może nie będzie ciekawa dla znawców, praktyków i zwolenników dbania o planetę i w związku z tym oczyszczania jej z plastiku. Niemniej może dla nich posłużyć jako notatnik (w pozostawionych miejscach wypisać mogą np. różne własne pomysły, miejsca, produkty, pomocne informacje, itp.dotyczące danego elementu wielkiego obszaru plastikowego).
Zaś dla tych, którzy dopiero zaczynają się interesować problematyką będzie to prosty poradnik zachowań i działań. Poradnik czyta się szybko i wygodnie, ale można i warto też do niego wracać, aby czegoś nie pominąć. Niektóre pomysły mogą się okazać lekko wydumane, ale jeśli się komuś takimi wydają, można je spokojnie pominąć lub zmodyfikować. Liczy się cel: usuwanie plastiku z naszej planety.
Uważam, że każda książka, która pokazuje choćby najprostsze drogi do eliminacji tych ogromnych hałd plastiku jest nie do pogardzenia. Zachęcam wszystkich do ciągłej uważności na własne wybory podczas zakupów, do większej czujności i szacunku do siebie i pozostałych współmieszkańców Ziemi. Warto, bo to najpiękniejsze miejsce we wszechświecie.



niedziela, 18 sierpnia 2019

Cudowne życie Staśka i innych aniołów - Teresa Anna Aleksandrowicz


Dostałam tę książkę do przeczytania na spotkanie Dyskusyjnego Klubu Książki i całe szczęście, bo sama był jej nie wybrała a przegapiłabym "cudowną" lekturę. Przepiękna, metaforyczna okładka, tytuł nieco banalny, a w środku śmiesznie, nieco bajkowo, przyziemnie, prawdziwie. Ta treść pokazuje życie ludzi zapomnianych, wykluczonych, niezauważanych i nieważnych społecznie. Autorka w rolach głównych umieściła osoby, o których nie chce się wiedzieć, nie przygląda się im i nie potrzebuje. Autorka pokazała, że każdy człowiek ma swoją historię, swoje nadzieje, możliwości i marzy do końca. W tej książce jest dużo ciepła, wzajemnego zrozumienia, życzliwości, wsparcia i miłości. Jest napisana tak, że wciąga i nie daje o sobie zapomnieć, nawet po przeczytaniu pozostaje bliska.

Historia dzieje się gdzieś w Polsce, małym miasteczku, w czasach transformacji. Bohaterami zostali ziemscy aniołowie: starsze emerytki - Natalia, Marysia, Wanda, starszy emeryt Michał, młody utalentowany pianista Jerzy i ludzie z potocznie nazywanego "marginesu społecznego" - Stasiek, Kukurydza, Adwokat, Doktorek, Piękna Baśka, Halucynacja, Sierotka, Złotóweczka. Te dwa światy przenikają się i wspierają. Emerytki mimo swojego wieku i pewnych ograniczeń mają swoje pasje i starają się coś robić. Pani Natalia jest fanką książek, które pochłania w ogromnych ilościach (od razu zostałam jej fanką) i muzyki klasycznej, pełna energii, inteligentna. Pani Wanda, fanka reklam o lekach, ślepo wierząca w ich cudowną moc, wykrywająca coraz to nowe choroby w swoim organizmie, użalająca się nad sobą, kobieta o gołębim sercu. Pani Marysia, osoba nie mająca czasu na użalanie się nad czymkolwiek, wiecznie zajęta, oddana kuchni i gotowaniu dla tych odrzuconych i nie mających ciepłego kąta, pomocna i opiekuńcza. Stasiek, młody człowiek, wykształcony, zagubiony w sobie, ale bardzo uczuciowy i szczodry, uważny na niedolę innych, pomocny. Każdy z pozostałych aniołów ma swoje smutki i radości. Mamy też tych, którym się poszczęściło, bo są bogaci, ale czy są szczęśliwi w środku. Autorka w wysublimowany sposób wpisuje między wierszami ich prywatne historie, czasem tylko dotyka przeżyć, czasem odmalowuje je grubszą kreską, ale nie one są najważniejsze. Najważniejsze jest tu i teraz. Ta książka to świetny przykład jak można żyć ze sobą w zgodzie mimo dużych różnic.

Autorka napisała książkę, w której mnóstwo ciekawych obserwacji, min. jak starsi ludzie dają się omamiać reklamom i jak mogą sobie szkodzić, jak sobie radzą z niskimi emeryturami. Pokazuje samotność niektórych, zapadnięcie się w marazm, brak celu. Odmalowuje ulotne życie tych, którzy się "stoczyli" i żyją od chwili do chwili. Niemniej rysuje wszystko w jasnych barwach i wlewa nadzieję, bo każdy ma szanse i prawo zmienić swoje życie. Wszystko jest możliwe, bo życie zaskakuje i nie ma nic na pewno. Lektura tej książki była czystą przyjemnością.

sobota, 17 sierpnia 2019

Biel. Notatki z Afryki Marcin Kydryński


To książka tętniąca życiem, które płynie z niezwykle realistycznych zdjęć. Opowieści, które snuje autor stają się bliskie, są naturalne i prawdziwe. Całość książki wydana pięknie, jak album przeplatany opisami. Ten reportaż tchnie i tętni wspomnieniami, przeżyciami, marzeniami, spotkaniami z ludźmi zapomnianymi i niedostrzeganymi. To intymna opowieść o Czarnym Lądzie, bagatelizowanym, spychanym na margines i traktowanym jak niepełnosprawne dziecko. Autor pokazuje jego piękno, wręcz dziewicze, bliskie naturze. Urzekające.
Nie jest to jednak książka do czytania w środkach komunikacji miejskiej, ani "od-do", raczej do kontemplacji i napawania się, bo nie pozwala na to jej waga i objętość. Papier, nasycone kolorem zdjęcia, okładka wszystko to ma swoją masę i trudno się z nią swobodnie przemieszczać. Zdjęcia na stronach nie są podpisane, a informacje o nich znajdują się na końcu, co może być zniechęcające do częstego przewracania kartek w te i we w te. Niemniej, choć książka ma około sześćset stron, tych do czytania jest mniej niż zdjęć, a zdecydowanie warta jest poświęcenia czasu.

Marlene - Angelika Kuźniak


"Ta książka nie jest biografią. To reporterska opowieść o Marlenie Dietrich. Reportaż jest bardzo subiektywny, wymaga wyboru." 
(w Podziękowaniach)

Ich choć autorka wybrała tylko niewielki wycinek czasu z życia artystki, to i tak przekopała się przez ogrom materiałów i pamiątek po aktorce. Praca nad tą około dwustu stronicową książką zajęła jej dziewięć lat. Angelika Kuźniak skupiła swoją uwagę na dwóch wątkach: tournee w Polsce w 1964 i 1966 i końcówce życia. I choć to tylko dwa wydarzenia, to i tak sporo informacji o kobiecie, artystce dwudziestego wieku.
Zaczęła jednak od faktu, że po śmierci Marleny Dietrich jej córka przekazała rzeczy, pamiątki, materiały, ubrania, należące do niej (w sumie 25 ton) do Berlina, miejsca urodzenia i około trzydziestu lat życia. Ta niewyobrażalna ilość pamiątek, wymagająca żmudnej pracy archiwistów, stała się kopalnią wiedzy do książki. Dzięki dowodom zgromadzonym w Archiwum w Berlinie autorka mogła przytoczyć w książce wiele ciekawostek, a zaczęło się od małej notatki. Popłynęła opowieść o kobiecie nietuzinkowej, o jej nawykach, przywarach, wymaganiach, o artystce oddanej swojej pasji, o żonie, kochance, matce i babce. I choć jej jedyna córka Maria Riva nie wspomina swojego dzieciństwa sielankowo, a jej relacje z matką były napięte i zdystansowane, jako artystka osiągnęła wiele.

Angelika Kuźniak opowiedziała o pobytach artystki w Polsce w 1964 i 1966 roku.Opisała ciekawostki związane z przygotowaniem do występów, próby, nakładanie makijażu i stroju. Kulisy przylotu, zakwaterowania, zwyczajów dnia, wreszcie jej cechy charakteru i zachowanie. Marlene Dietrich była perfekcjonistką i profesjonalistką do szpiku kości, dużo wymagała od siebie i od innych. Artystka dużo dawała z siebie i oczekiwała, że jej żądania też będę spełniane. Po ludzku ujmując była trudną osobą we współżyciu, dominującą, apodyktyczną, narzucającą swoją wolę. Niemniej była też szczodra, pamiętała o nagrodach dla wszystkich współtworzących jej show. Była też bardzo skrupulatna, prowadziła mnóstwo zapisków, notatek, planów. Uporządkowana i pracowita, co wpojono jej w dzieciństwie.
Autorka na kanwie wspomnianych koncertów opisała realia polskie dotyczące przyjazdu artystów zagranicznych, np. ich gaże wypłacane w złotówkach musiały zostać wydatkowane w Polsce. Pokazała też rolę Pagartu, instytucji zajmującej się organizacją wszelkich koncertów, show i widowisk artystycznych, krajowych i zagranicznych, w obszarze artystycznym bez tej instytucji nic nie było możliwe. Autorka rozmawiała z ludźmi, którzy pracowali w Pagarcie w latach, kiedy koncertowała Marlena Dietrich, ich wspomnienia dawały dodatkowe światło na postać artystki.

Druga część książki to wspomnienie ostatnich kilkunastu lat życia artystki kiedy to zamknęła się w swoim mieszkaniu w Paryżu i z kilkoma wyjątkami, nie wychodziła z niego do dnia śmierci 6 maja 1992 roku. Te ostatnie lata były przeciwieństwem jej aktywnego życia, wypełnionego rozlicznymi występami, nagraniami, wyjazdami. Pogrążyła się w "ciemności", nie pogodzona z upływającym czasem nie chciała pokazywać się ludziom jako stara, schorowana kobieta. Na stałe przychodziły do niej biografka i osoba dbająca o nią i mieszkanie. Pochowana została w Berlinie, choć w nim najczęściej odrzucano ją i jej działalność. Berlińczycy mieli jej za złe, że była antyfaszystką, że opuściła Berlin, że krytykowała działania Hitlera i obojętnych i poddających się faszystowskiej ideologii Niemców. Niemniej po śmierci wróciła do macierzy, czy tego chciano czy nie.

Książkę czytałam z zainteresowaniem, bo mimo wybranego przez autorkę wykrojonego obszaru z długiego życia artystki, ukazał wiele ważnych wątków, faktów, informacji. To ciekawy przykład artystki zaangażowanej społecznie i politycznie, głośno sprzeciwiającej się przeciw oczywistemu złu i ogromowi nieszczęścia i bólu zadanego przez jeden naród innym.

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Wojna nie ma w sobie nic z kobiety - Swietłana Aleksijewicz


 

Kolejny raz sięgnęłam po książkę Swietłany Aleksijewicz i kolejną o wojnie, tym razem są to opowieści i wspomnienia kobiet, które chciały bronić swojej ojczyzny. Niektóre musiały iść walczyć za ojczyznę, inne zwłaszcza te nieletnie niesione wzniosłymi hasłami, same się zgłaszały by bić wroga.
I znowu się powtórzę, ale przy takich historiach nie za wiele powtórzeń, dla mnie wojna jest straszna, bo giną z jej powodu ludzie, często ci najsłabsi, potrzebujący opieki. Wojna to śmierć, ból, głód i upodlenie. Często jednak mężczyźni - przywódcy głoszą, że to honor, obowiązek, najważniejsza sprawa.

Autorka oddaje głos kobietom i jest on zdecydowanie inny niż męski. Kobiety pokazują wojnę przyziemną, począwszy od drobiazgów, małych i nieco większych spraw i rzeczy, które się na wojnie zmieniają i których brakuje, o których się myśli i potrzebuje. Kobiety, które wybrały się na wojnę zostały zmienione i same się zmieniły. Wojna nimi wstrząsnęła, wyczerpała, przygniotła a często zmiażdżyła. Te, które powróciły i zechciały odezwać się po apelu autorki, opowiadają co widziały, jak dawały radę, czego im brakowało, za czym tęskniły. Czasem ich opowieści mogły się wydawać banalne, zbyt proste, naiwne, niemniej każda z nich przesiąknięta jest emocjami, towarzyszą im łzy, ból, żal i smutek.
Autorka wysłuchała setek kobiet, niektóre powiedziały zdanie, niektóre pół strony, inne znacznie więcej, niemniej wszystkie głosy były ważne. Swietłana Aleksijewicz wsłuchuje się w ich przekaz uważnie. Te zwroty przygniatają ilością i ciężarem emocjonalnym. Jak zwykle dojmujące ujęcie tematu, heroiczna praca fizyczna i oddanie bohaterom i czytelnikom. Autorka nie komentuje, z pokorą wsłuchuje się w głosy kobiet walczących za ojczyznę, nie odzywa się, notuje, daje się wypowiedzieć tym, które przez tyle lat milczały zajęte codziennością.

Koszty tej wojny, były ogromne i kobiety o tym wiedziały doskonale, widziały śmierć, głód, zimno, brak wszystkiego codziennie. Niemniej to wszystko zbagatelizowano, bo najważniejsze było zwycięstwo, koszty i ofiary poszły w zapomnienie. Zasypano zwykłość i niechlubne elementy; wyniesiono na świecznik bohaterstwo a zwłaszcza największych i najważniejszych, tych pomniejszych, mniej istotnych w tym kobiety odsunięto na boczny tor. Ślepych, chromych, niedołężnych ukryto i zepchnięto w otchłań niepamięci.

Toteż kobiety wojenne, nie wspominają, nie chwalą się, nie pokazują trofeów, zajmują się zwykłymi, bieżącymi sprawami, bo jest ich bez liku. Często same chciały nie pamiętać, czasami nie pozwalano im, albo po prostu, skończyła się wojna i trzeba było dalej jakoś żyć, zamknąć ten bolesny rozdział swojego życia, jeśli udało się przetrwać piekło to trzeba dalej podążać. Niektóre nie umiały, inne nie chciały, jeszcze innych odesłano, bo rodziny się ich wstydziły, ale większość oddała się pracy, założyła rodziny, wróciła do zwyczajnego, nie wojennego życia. Kobiety milczały, bo przemilczano ich udział i wkład w wojnę, nagradzano rzadziej niż mężczyzn. A trud włożony w wojnę jest niebagatelny, chociaż czasem mniej "medialny", kobiety wykonywały pośledniejsze zajęcia, ale bez których ci wielcy wojowie nie dokonaliby czynów bohaterskich. Były żołnierki, strzelcy wyborowi, szeregowe, telegrafistki, lekarki, dowódcy, mechanicy, ale były też praczki, zaopatrzeniowcy, kucharki, pisarki, kierowcy i oczywiście sanitariuszki. Kobiety, które zdzierały ręce przy praniu ciężkich i zakrwawionych mundurów, naciągały kręgosłupy znosząc z pola bitwy ciężko rannych mężczyzn, nie miały czasu zjeść i odpocząć, bo ciągle na stole operacyjnym był jęczący poszkodowany, padały z nóg, ale podnosiły się i pomagały, walczyły dalej. Często gotowały coś z niczego, bo choć nie miały produktów musiały nakarmić walczących. Przeżywały inaczej niż mężczyźni, dla nich pierwsze zabicie człowieka często było przeżyciem, niemniej rozkaz to rozkaz.
A czego im brakowało; oprócz bliskich to najzwyklejszych rzeczy, np. umyć się, zapleść warkocz, którego już nie miały, użyć szminki, założyć sukienkę lub pantofle. Usłyszeć piosenkę, zamiast świstu kul i wydawanych rozkazów, odsapnąć choć chwilkę zamiast ciągłego biegu. Nie śmierdzieć, nie marznąć, zjeść. Często marzyły o błahostkach, o podobaniu się, ale to bzdury przecież. Zanikały im miesiączki, nie miały włosów, nie miały bielizny, często ubrane w za duże mundury lub buty, zawszone, zakrwawione, antykobiece.

Bohaterki tej książki otwierały się, przełamywały wstyd, strach i niechęć. Z ich często bardzo intymnych opowieści wyłaniał się obraz bezsensu, absurdyzmu, dziadostwa i słabości machiny wojennej ZSRR. One jednak wierzyły w moc i obowiązek, szły oddać swoje życie za ojczyznę. Warto pochylić się nad książką Swietłany Aleksijewicz, by popatrzeć na wojnę od tej nie nadętej strony. Posłuchać tych przyziemnych wspomnień, bo oddają one zwyczajność wojny. Usłyszeć jak człowiek zmienia się w "robota" wykonującego polecenia, rozkazy, zadania oderwane od życia codziennego. Spróbować zrozumieć jak mogły wrócić do "zwykłego" życia, założyć rodziny, mieć dzieci. Pojąć jak mogą po tym okrucieństwie być życzliwe, pomocne, ciepłe i serdeczne dla innych. Silne i wytrwałe. To kolejny mały cud tej wojny, który pokazała autorka.

piątek, 9 sierpnia 2019

Fałszerze pieprzu. Historia rodzinna - Monika Sznajderman


To była dla mnie niezwykła podróż przez historię czasów i ludzi, kultury i religie. To opowieść o losach odmiennych, choć splecionych w jedno. Ta książka to poszukiwanie ludzi, zastanawianie się nad ich losami i postępowaniem, próba zrozumienia, wyjaśnienia, i całe morze pytań bez odpowiedzi. To docieranie do źródeł, scalanie rozerwanych części, cerowanie poprzecieranych miejsc. To chęć poznania swoich korzeni, zmierzenie się z nimi, to chęć zrozumienia tragicznych zdarzeń dotykających bezpośrednio. Próba spojrzenia na swoją spuściznę bez owijania w bawełnę. Autorka z wykształcenia antropolog kultury, stara się z dokumentów, zdjęć, opowieści i wspomnień odtworzyć świat swoich przodków. Odtwarza środowisko, klimat, zwyczaje, relacje społeczne i wojenne wydarzenia. Te ostatnie mają wpływ na koleje losów jej dwóch rodzinnych odnóży. Monika Sznajderman sięga do korzeni, podąża po swoim drzewie genealogicznym, które miejscami ma gęste liście a miejscami pojedyncze, albo tylko nagie konary. Podążałam za nią, śledziłam jak snuje dywagacje, domniemywa, odczytuje z drobnych śladów. Czytając książkę miałam poczucie uprzywilejowania, bo mogłam towarzyszyć autorce w odkrywaniu faktów, często tych nie wygodnych, ale odważnie wyjętych na światło dzienne.

Swoją pracę autorka zadedykowała ojcu, w podziękowaniu za to kim był i co jej przekazał. Ojciec autorki był Żydem, cudem ocalałym z Holocaustu, matka Polką z zamożnej polskiej rodziny. Autorka pokazuje Żydów i Polaków obywateli tego samego kraju, którzy jednak byli na różnych poziomach drabiny społecznej i mentalnej. To dwa narody w jednym kraju, które żyły obok siebie. Nie były ze sobą związane emocjonalnie, tylko nieliczni darzyli ich osobliwą zażyłością. Żydzi mieli swoje funkcje, zadania, przypisane role, byli potrzebni w pewnych obszarach, ale z nimi się nie przyjaźniło, nie utrzymywało kontaktów towarzyskich, tworzyli odrębny świat. Ten świat był co prawda nie daleko, ale dzielił go mur, choć niewidoczny, ale twardy. Te dwa światy zazębiały się, ale nie przenikały mimo setek lat wspólnego dzielenia ziemi, kraju, obywatelstwa, bo każdy z nich żył pod własną kopułą, na której pokazywały się rysy, pęknięcia i poważne szczeliny. Złość, niezrozumienie, przypisywane negatywne cechy, rodziły coraz większe antagonizmy i awersje. Wystarczyła iskra, aby rozniecić wielki ogień i dać prawo spychać w jego żar.
Autorka chciała zrozumieć jak mogło dojść do takiego rozdźwięku w narodzie podczas pożogi, którą zgotował Hitler, że kiedy jedna część społeczeństwa ginęła w nieludzkich warunkach, pozostała była obojętna, albo pomagała niszczyć. Oczywiście byli tacy Polacy, którzy opłakiwali, współcierpieli albo pomagali, ale wielu stało się poplecznikami Rzeszy. Autorce było ciężko pojąć ten rozdźwięk, tą agresję skierowaną na współmieszkańców. Mimo, że żyje w innej rzeczywistości te bolesne pytania tkwią w niej i pozostają nie wypełnione odpowiedziami. Nie może pogodzić się z obojętnością i zaniechaniem.

Czytałam te zmagania autorki z faktami, historiami rodzin i ich losami, podziwiałam za odwagę podzielenia się intymnymi przeżyciami. Tytuł, który wydaje się tajemniczy albo nie zrozumiały, oddaje atmosferę likwidacji getta, a szerzej Żydów w ogóle, bo kiedy oni szli na śmierć, inni gdzieś bawili się i dostatnio żyli, czytali kłamliwe lub nie istotne informacje.  Takie dwa światy, odwrócone od siebie. Jeden niemalże zapomniany, a drugi mający się dobrze.
Dla mnie bardzo wartościowa lektura.

wtorek, 6 sierpnia 2019

Była sobie dziewczynka - Piotr Dobry, Łukasz Majewski


Dwaj panowie postanowili napisać książkę o dziewczynce, której przyszło żyć w rożnych epokach. Przeprowadzili czytelnika przez wieki: od Prehistorii, Mezopotamię, Starożytne Egipt, Grecję, Rzym, Wikingów, Polan, kultury azjatyckie, czasy gregoriańskie, wiktoriańskie, po współczesne: Afganistan, Japonię, Turcję, Koreę Północną, aż do córki jednego z pisarzy. W sumie dwadzieścia pięć opowieści o dziewczynce, jej narodzinach, dzieciństwie, obyczajach, możliwościach, po dorosłość.
W każdej historii autorzy zawarli informacje adekwatne do kultury kraju, zwyczajów względem dziewczynek i chłopców, ich obowiązkach, powinnościach i przeznaczeniu. W każdej historii zawarto bardzo szczególne elementy i tradycje, co jest poznawcze i ciekawe.
Wracając jednak do tytułu i bohaterki, okazuje się, że niewiele było krajów i niewiele jest, w których dziewczynka ma równie niezależne życie co chłopiec. W większości rodząc się dziewczynkami skazywały się na ograniczone możliwości, z góry przypisane obowiązki i powinności. Dziewczynkom najczęściej narzucono role żony, gospodyni, matki. Z ludów, wśród których miały jakiś wpływ na swoje życie można wymienić Scytów, Wikingów, z epok Gregoriańską i Wiktoriańską i obecnie, ale tylko w krajach "rozwiniętych". Dziewczynka miała ograniczone możliwości samorozwoju, samostanowienia, samo istnienia. Ktoś kiedyś narzucił taki stan rzeczy i jest on podtrzymywany dalej, nie ma wystarczającej siły aby to zmienić. Wydaje mi się, że mężczyźni mogliby pomóc w zmianie tej obyczajowości, ale musieliby chcieć... Taki stan rzeczy jest wygodny i bezpieczny, zresztą różne są teorie na ten temat. Niemniej jak pokazano w tej książce dla dzieci (chłopców i dziewczynek), życie dziewczynki nie należało do łatwych, rodziły się z namaszczeniem do tych mniej "wzniosłych" zadań. Im samym trudno albo wręcz niemożliwym jest zmienić swój los, czasem same kobiety (matki, babki) zadają im największy ból i cierpienie. Dziewczynki są ofiarami ofiar i przenoszą to na następne pokolenia, choć czasami, któraś się zbuntuje i wyłamie z kanonu torując drogę innym.

Warto przeczytać książkę dzieciom, aby wpajać w nie wartość i prawo równości od urodzenia. Uczyć dziewczyny ich praw a chłopców świadomości tego.
Autorzy zakończyli swoją opowieść pozytywnym akcentem. Dziewczynka, która urodziła się współcześnie w Polsce może w porównaniu z urodzonymi wcześniej, bardzo wiele, teoretycznie nikt nie może jej niczego narzucić. Oby te swobody można rozlewać na inne kraje, w których swoboda dziewczynek i kobiet jest żadna albo znikoma nawet dzisiaj.

poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Akuszerka z Sensburga - Katarzyna Enerlich


To moja pierwsza książka tej pisarki, ale myślę, że nie ostatnia. Ta książka wciągnęła mnie w swoją historię więc kiedy tylko mogłam czytałam. Piękna i ciekawa opowieść, zdecydowanie przesycona zapachem ziół, roślin, przywołująca wspomnienia wsi, podróży w zielone zakątki Polski. Dowiedziałam się z niej o historii Prus Wschodnich, o ludności i ich relacjach społecznych o obyczajach i zachowaniach. Katarzyna Enerlich przywołała w niej opisy różnych kultur, religii, obyczajów, relacji. Ta ciekawa i pociągająca mieszanka w czasach wolności może się okazać wybuchowa w czasach niepokoju.
Bohaterami książki są ludzie różnych narodowości Polacy, Żydzi, Rosjanie, Niemcy, różnych religii, kultury, warstw społecznych. Autorka uchwyciła ich zwyczaje dotyczące pór roku, dbałości o gospodarstwa, zwyczaje rodzinne i sąsiedzkie. Wplotła wątek o staroobrzędowcach, odłamie prawosławia, a raczej, jak uważają sami pierwotnej religii. Podsumowując, w książce aż gęsto od wydarzeń a wartka akcja nie pozwala na rutynę. Można oczywiście dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o ziołolecznictwie i porodach w pierwszej połowie XX wieku.

Zachwyciła mnie główna bohaterka, wieśniaczka, ale odważna, intuicyjna, z zacięciem do ziół, ciekawa świata, chcąca się uczyć i rozwijać. Na początku swojej dorosłości szła utartą ścieżką: wydano ją za mąż, zajęła się gospodarstwem, zaszła w ciążę, ale dalej już nie było standardowo. Musiała poradzić sobie bez męża z noworodkiem, pomagali jej sąsiedzi, rodzina, czasem obcy. Autorka ubrała Stasię w cały szereg pozytywnych cech i przymiotów. Postawiła ją na drodze pełnej ciekawych doświadczeń i spotkań z ludźmi, którzy jej pomagali. Pełna życzliwości do ludzi i otwartości na świat, otrzymywała to do czego dążyła, ale okupiwszy to wytrwałą i ciężką pracą. Otwierała się na świat, a ten dawał jej coraz więcej, aż udało się jej osiągnąć to o czym marzyła. Niemniej oprócz Stasi jest w książce wiele innych ciekawych kobiet, głównie ich, bo mężczyźni stanowią tło, albo uzupełnienie. Autorka skupiła się na kobietach o różnych zainteresowaniach i możliwościach. Ciekawą rolę odegrała siostra ze zgromadzenia starowierców, akuszerka mieszkająca ze Stasią, spotkana po drodze zamożna restauratorka, itp.

Autorka osadziła opowieść w latach dwudziestych i trzydziestych XIX wieku. Wydarzenia z tych czasów towarzyszyły bohaterom, a ci pokazali jakie one miały znaczenie dla zwykłych ludzi. Ciepła, pachnąca opowieść o kobietach.Będę czekała na ciąg dalszy, zapowiedziany przez autorkę.

niedziela, 4 sierpnia 2019

Czarny Anioł. Opowieść o Ewie Demarczyk - Angelika Kuźniak, Ewelina Karpacz-Oboładze


Ta książka to próba opowiedzenia o niezwyczajnej artystce piosenkarce cenionej w Polsce i dostrzeżonej zagranicą. Autorki podjęły się próby opowiedzenia o niej opierając się na wspomnieniach osób, z którymi współpracowała, spotykała się czy kolegowała. Nie było to łatwe zadanie, bo artystka wycofała się z życia publicznego kompleksowo, dlatego nie mogły zweryfikować zebranych informacji u źródła. Czerpały z dostępnych mediów i wypowiedzi chętnych osób. Ta książka może nie jest wybitnym dziełem, ale dla tych, którzy lubią zebrane w jednym miejscu opinie i informacje wystarczy. Pewnie nie jest odkrywcza, ale daje pewien obraz sytuacji.
Ja przeczytałam tą książkę z zainteresowaniem, chociaż znałam i lubiłam piosenki Ewy Demarczyk, nie słuchałam ich nadmiernie, po tej lekturze miałam ochotę słuchać i nucić. Była obdarzona niesamowitym głosem i jak to ujęła jedna z osób w książce, nie potrzebowała nic więcej tylko śpiewać. Szanowała publiczność, dawała z siebie wszystko a ona odwzajemniała się zafascynowaniem. Miała swoje zwyczaje, maniery i grymasy, ale skoro ona stawała na najwyższym poziomie to i od innych tego wymagała. Niektórzy mówili, że nie miała łatwego charakteru, ale przecież wiele jest takich osób, poza tym wszystkim jeszcze nikt nie dogodził. To była artystka ponadczasowa, niestety urodziła się w kraju, w którym panował ustrój nie sprzyjający rozwojowi. Być może w innym miejscu i czasie odniosłaby sukces o wiele większym zasięgu, ale widocznie tak miało być.
Mnie ta książka dała przekrojowy obraz artystki i nie żałuję, że ją przeczytałam, tym bardziej że czytało mi się płynnie i z zainteresowaniem.

piątek, 2 sierpnia 2019

Władcy jedzenia. Jak przemysł spożywczy niszczy planetę - Stefano Liberti


Najpierw wysłuchałam wywiadu ze Stefanem Liberti w radio następnie sięgnęłam po książkę. Autor to dziennikarz zaangażowany w różne problemy społeczne. Obecna struktura produkcji żywności niepokoi go bardzo mocno, dlatego postanowił prześledzić cztery najistotniejsze i najpopularniejsze produkty od końca do początku. Tym "śledztwem" chciał pokazać czytelnikom jak działa rynek żywności i kto tak naprawdę za nią odpowiada. Starał się pokazać mechanizmy, zależności i konsekwencje masowej produkcji taniego jedzenia. Naświetlić sytuację producentów dawniej i dziś, pokazać zagrożenia monokultur i masowej hodowli zwierząt, skutki niszczenia bioróżnorodności, niszczycielską działalność względem środowiska. Autor pokazał też alternatywy dla masowej produkcji, które proponują zrównoważone rolnictwo i hodowle, powrót do korzeni, dostarczanie produktów w ilościach faktycznie potrzebnych człowiekowi. Pokazał próby przeciwstawienia się krwiożerczej i niszczycielskiej sile globalnych olbrzymów żywieniowych.

Stefano Liberti przypomniał, że obecnie za produkcję żywności nie odpowiadają tylko wytwórcy/hodowcy, ale przede wszystkim wielkie koncerny spożywcze i grupy finansowe, dla których celem nadrzędnym jest jak największa sprzedaż a co za tym idzie jak największy zysk. Te instytucje komasują i globalizują wszystkie procesy dotyczące zarówno produktów, ich przetwarzania, dostawy i sprzedaży. Mają w rękach całą sieć powiązań. Autor używa dla nich nazwy - "przedsiębiorstwa szarańcze", bo produkując na masową skalę żywność niszczą zasoby naturalne i lokalne powiązania społeczne, po czym przenoszą się w inne miejsce zostawiając zgliszcza swojemu losowi. Nie przejmują się niczym - jak nie tu to w innym miejscu, jak nie ci to inni - bo ich nadrzędnym celem jest minimalizacja kosztów i maksymalizacja zysków.
Autor poświęcił wiele czasu,oglądając miejsca, rozmawiając z ludźmi, przyglądając się co jest za kotarą, aby pokazać konsumentom jak produkowane jest jedzenie, jak przedsiębiorstwa-szarańcze niszczą naszą planetę i wciągają konsumentów w matnię swoich zachowań. Dołożył kolejny głos-apel do tych, którzy wzywają do zmiany nawyków żywieniowych, aby zapobiec całkowitemu wyczerpaniu zasobów Ziemi, a tak na prawdę aby "... ocalić klimat pozwalający na przeżycie człowieka". Ta książka to "wołanie" do konsumentów, aby sprzeciwili się grabieżczej polityce globalnych producentów żywności, aby zadbali o siebie swoje zdrowie aby nie dali się wciągać w propagandę niewielkiej grupki bogaczy. Tą książkę polecam każdemu, bo uświadamia, pokazuje i uczy jak być uważnym konsumentem.

Autor prześledził cztery produkty wieprzowinę, soję, tuńczyka oraz pomidory.

1. Pieczę nad globalnym rynkiem wieprzowiny trzyma chiński gigant "WH Group-Shuanghui International", który sukcesywnie przejmował różne mniejsze, większe i największe przedsiębiorstwa powiązane z chowem, przetwórstwem, dystrybucją i sprzedażą mięsa wieprzowego. To grupa, która jest mieszanką "wielkiego kapitału, wielkich finansów, sektora luksusowych nieruchomości i kręgów politycznych na najwyższym szczeblu." Większość z tej mieszanki min. Goldman Sachs, to gracze, którzy z mięsem wieprzowym nie mają nic wspólnego, lokują swój kapitał, nakręcając kolejną "bańkę" tym razem spożywczą, aby czerpać zyski. Konkludując właściciele manipulują rynkiem, upatrując w nim tylko i wyłącznie jak największych przychodów. Stali się monopolistami, panami świata w karmieniu ludzi wieprzowiną, co jest niebezpieczne dla wszystkich, którzy są od nich uzależnieni. Wpływają na upodobania konsumentów, dostarczają im taniej i marnej jakości jedzenie, a ci niestety podążają za tymi trendami. Ten chiński gigant ma wszędzie swoje macki, w Stanach, Zjednoczonych, gdzie właśnie przejął Smithfield Foods największe amerykańskie przedsiębiorstwo produkujące wieprzowinę. Stworzone w ubiegłym stuleciu przez rodzinę Lutrów (notabene w swoim czasie przedsiębiorstwo wdrożyło "integrację pionową produktu czyli "from birth to becon" i przejęło wszystkie etapy "produkcji" mięsa wieprzowego). Aby zwiększyć wydajność stworzono specjalne ciasne hale do hodowli zwierząt. Nie tak dawno dołożono kolejną sprzedażową strategię "integrację poziomą", co pozwala mu na kontrolę wszystkich łańcuchów, hodowlę, dyktowanie cen, metod pakowania, dostawę. Standaryzacja, słowo klucz do "sukcesu", który notabene zabija niepowtarzalność, różnorodność, jakość smaku i wartość. Pomijam cierpienie zwierząt, bo to jest oczywiste i niehumanitarne u podstaw.
Alternatywą są gospodarstwa ekologiczne (np. w USA Jude Becker), które dbają o zwierzęta "po staremu" i choć niewielkie mają swoich odbiorców i coraz szerszą grupę naśladowców. Kolejną grupą są ludzie działający według modelu CSA czyli Community Supported Agriculture, według którego "gospodarstwo jest miejscem, gdzie nie tylko produkuje się warzywa i mięso, ale też próbuje się tworzyć społeczność z własnym systemem wartości." (str. 101) Autor wspomniał o chińskiej liderce CSA, Shi Yan, entuzjastki alternatywnego modelu funkcjonowania wsi. Oczywiście mięso z takich gospodarstw jest droższe, ale czy nie zdrowiej zjeść mniej, ale dobrego mięsa, niż dużo taniego i niezdrowego.

2. Soja "cudowne warzywo", które ma szerokie zastosowanie w wielu przemysłach. Jednak "Ze względu na wysoką zawartość białka ziarno tej rośliny strączkowej jest podstawowym składnikiem paszy dla zwierząt hodowlanych." (str. 123) Soją karmi się wszystkie zwierzęta hodowlane; świnie, kurczaki, krowy i ryby. Uprawa soi zajmuje wielokilometrowe połacie ziemi, pod jej uprawy wycina się lasy, zajmuje ziemie nieuprawne. Największe uprawy soi prowadzi się w Mato Grosso w Brazylii (900 tys kilometrów kwadratowych). Te ogromne monokultury, choć droższe niż amerykańskie zapewniają wyżywienie dla milionów zwierząt. Uprawy soi w Brazylii są oparte na monokulturze i intensywnej eksploatacji ziemi, gatunkach zmodyfikowanych genetycznie, wysokim poziomie produktywności a konsumowane tysiące kilometrów od miejsca uprawy. Aby wykarmić powiększany rynek zwierząt na ubój, powiększa się areały pod uprawę soi o kolejne kraje Ameryki Południowej. Dzisiaj, gdy porzucono wszelką logikę, a kieruje się zyskami, powstał "Łańcuch 'monokultury - chowy przemysłowe można porównać do archipelagu wysp zwierząt żyjących w skupisku oraz oceanów soi i kukurydzy przeznaczonych do ich wyżywienia." (str 140)
Uprawa tej rośliny nie tylko powoduje bezczeszczenie ogromnych areałów ziemi, pożeranie coraz większych połaci lasów i dziewiczej puszczy Amazońskiej, ale także pozbawia życia ludzi, którzy sprzeciwiają się tej praktyce, albo prowadzą swoje uprawy i hodowle na przejmowanym terenie. Tragedie, które mają miejsce w Ameryce Południowej wydają się nieistotne w skali globalnej, bo potrzeba jest coraz większych połaci ziemi do coraz większej ilości soi dla stale zwiększającej się hodowli zwierząt. Więcej, więcej, więcej, aż kiedyś pęknie. Autor rozmawiał z Tonym Weis, kanadyjskim profesorem geografii, który od lat bada zjawiska konsekwentnego wzrostu spożycia mięsa, na rolnictwo i środowisko naturalne. W swoich pracach stara się obalać poglądy (cytując konkretne liczby) dotyczące przymusu zwiększenia wydajności pól, konieczności industrializacji wsi celem wyżywienia rosnącej populacji światowej. Jego zdaniem problemem nie jest przeludnienie a zbyt duża liczba zwierząt przeznaczonych do konsumpcji, a co za tym idzie wykorzystywanie coraz większych areałów gruntów rolnych. Uważa, że pomogłoby przekonanie konsumentów do zmiany nawyków żywieniowych oraz "stworzenie bardziej zrównoważonego systemu produkcji rolnej, które zapewniłoby wszystkim bezpieczeństwo żywnościowe." (str 141) Uprawy soi nie należą oczywiście do rolników, nawet nie do lokalnych producentów, ale do min. wielkiego koncernu Cargill zajmującego się dostawą produktów i usług dla przemysłu rolno-spożywczego, prowadzącego bardzo szeroką działalność produkcyjno-handlową, a także wydobycie soli oraz usługi finansowe. Ta globalna organizacja za nic ma prawo, ludzi, liczy się tylko zysk.
Gdzie jest rozwiązanie? W powrocie do zwyczajów z dawnych czasów, konsumowaniu lokalnych produktów, pogodzenie się z sezonowością, własnymi warunkami a tym samym sprawiedliwszym podziałem dóbr i zdrowszym stylem jedzenia. Na razie muszą wystarczyć jednostki, które walczą z gigantami i skutecznie powstrzymują ich, np. przed wylesianiem puszczy amazońskiej. Każdy sposób jest dobry, aby tylko powstrzymać ten dewastatorski proceder molochów względem maluczkich.

3. Tuńczyk
Bermeo, to miasteczko, w którym zaczęła się historia "popularności tuńczyka". Ten hiszpański zakątek jest liderem w przemyśle konserw rybnych. Łowiono wzdłuż wybrzeży zachodniej Afryki, skąd przywożono bardzo owocne połowy. Tych połowów wówczas dokonywali rybacy, przez kolejne lata zmieniali się ludzie i sposoby łowienia, obecnie są to wielkie korporacje, które działają na podstawie wydawanych koncesji. Umowy podpisuje np. w imieniu państw europejskich Unia Europejska z rządami krajów z Afryki. Można by rzec za Ignacym Krasickim, "miłe złego początki, lecz koniec żałosny". Pierwsi rybacy łowili ryby, bo to było ich pasją, mieli podstawowy sprzęt i łowili tylko tyle ile łodzie mogły unieść. Dzisiaj do gry weszli wielcy gracze, bez pasji tylko z chęcią zarobienia dużych pieniędzy. Ich statki rybackie to wielkie chłodnie z miejscem na wstępną obróbkę, z nieporównywalnie większym udźwigiem. Tu znów pojawia się poznane już określenie "przedsiębiorstw szarańczy", które zabierają pracę lokalnym-afrykańskim rybakom poławiając coraz więcej, coraz "gęściej" i coraz bliżej wybrzeża. Nie interesują się zwyczajami tuńczyków, potrzebami biologicznymi, "łupią morze" ile się jeszcze da, a po wyczerpaniu jednych miejsc udają się w inne. "Wszystkie obszary, w których tuńczyk tropikalny żyje lub przez które migruje, są już intensywnie eksploatowane. Nie ma już nowych mórz, które można przemierzyć... . Innymi słowy wyczerpaliśmy limit." (str. 249) Tuńczyka nie da się wyhodować, jest rybą migrującą, potrzebuje określonego ekosystemu do rozmnażania. Traktowanie go jako towaru handlowego jest jeszcze bardziej absurdalne niż przy pozostałych produktach rolno-spożywczych. Już od 2003 roku FAO bije na alarm, ale bezowocnie. Dzisiaj jeszcze zwiększyła się liczba poławiaczy, a cena tuńczyka spadła,zatem aby uzyskać wyższe przychodu trzeba łowić więcej. Stosowane w 50% przy połowach tuńczyka FAD (urządzenia wabiące ogromne ilości ryb) ułatwiają tylko tą grabieżczą działalność człowieka. Nie należy zapominać także o dokonywanych przez tą metodę przyłowach, np. żółwi, rekinów i wielu innych gatunków stworzeń. To żarłoczne koło napędza się dla zysku niewielu, jednocześnie działając na niekorzyść milionów. Daniel Pauly, profesor na UofBC w Vancouver, ekspert w zakresie połowów ostrzega świat przed intensywną eksploatacją mórz od bardzo dawna, porównując działanie przemysłu rybnego do "piramidy Ponziego", tj. zyskuje tylko pierwszy, reszta zostaje z niczym. Straceńcze połowy tuńczyka nie mogą być uzasadnione popularnością, bo ta spada, ani zyskami, bo cena maleje. Łowi się coraz mniejsze okazy, wykorzystując najtańszą siłę roboczą i przeławia niemiłosiernie. To swoisty paradoks, który porusza wielu, ale jest obojętny największym graczom tuńczykowym. Tuńczyk stał się towarem handlowym, co widać w sklepach, na tym tanim towarze nie znajdziemy informacji o wyczerpujących się "zasobach", o obszarze FAO, itp. Obecnie największymi odbiorcami tuńczyka pospolitego z Morza Śródziemnego są Japończycy - 80%. Zaskakujący może być też obieg tuńczyka zanim trafi do odbiorców. Otóż złowiony np. w Oceanie Indyjskim może trafić do wstępnej obróbki do Gwatemali, następnie do Hiszpanii, aby popłynąć docelowo jeszcze w inny kraniec Ziemi. Ta ciągła obróbka pozbawia mięso smaku, dlatego dodaje się przede wszystkim soli i oliwy.
Obecnie najwięksi gracze to Tajlandczycy z Thai Union, Włosi z Bolton Alimentari i Koreańczycy z Dongwon, z tym że ci piersi mają absolutnie globalny zasięg i to właśnie oni bezpardonowo wysuwają się na pozycję lidera i monopolisty, którego nie zajmują problemy z przeławianiem tylko pragnie zysków. Smutna konkluzja jest taka, że mimo ubranego w troskę gadania polityków, graczy rynkowych o problemie, brakuje czynów, które zmienią obecny stan rzeczy w dobre stare praktyki. Oczywiście i w tym obszarze pojawiają się marzyciele,np. Jack Webster z San Diego, którym przyświeca cel powrotu do starych metod połowów, przekonania konsumentów do płacenia więcej za lepszy produkt, a tym samym do zmniejszenia masowej konsumpcji.

4. Pomidory
Te wspaniałe warzywa kojarzące się z południem Europy są też tam uprawiane, ale tylko w niewielkim stopniu. Prym wiodą Chińczycy, którzy odpowiadają za jedną trzecią całej światowej produkcji i oczywiście większość trafia na rynki zachodnie. Chiński rynek nie jest zainteresowany pomidorami, ale zyskiem z ich uprawy już tak. Stworzono specjalne strefy ekonomiczne, zatrudnia się tanią siłę roboczą zatem wszystko się bardzo opłaca. Przerobione pomidory pakowane są w wielkie kadzie plastikowe i przewożone do Włoch, gdzie przejmują go lokalne firmy przetwórcze, poddając kolejnej obróbce, dając swoje nalepki i wysyłając w dalszą drogę. Handlujący pomidorami oczywiście nie widzą w tym nic złego. Niemniej produkt z Chin nie zawsze spełnia oczekiwania, jest poniżej norm, ale i tak po długiej podróży przez lądy i oceany trafi do Afryki, gdzie zostanie zakupiony za śmiesznie niską kwotę. I znowu paradoks, bo dlaczego pomidory, które obiegły kawał świata kosztują tak tanio, bo np. dostały subwencję z Brukseli, która to z kolei wymusiła zniesienie barier handlowych na produkty europejskie. I kolejne kółko się kręci, pieniądze, naciski, pieniądze, zyski... Największym odbiorcą koncentratu w Afryce jest Ghana, w której ten składnik jest potrawą narodową. Kiedyś Ghańczycy sami uprawiali sobie pomidory, mieli nawet fabrykę zajmującą się ich przetwarzaniem (dzisiaj niszczeje), ale wielkie włoskie koncerny wyrugowały ich z tych upraw, zabierając miejsca pracy i pozbawiając suwerenności. Powtórka schematu, większy zyskuje, mniejszy traci i uzależnia się, mało tego wpada współczesny system niewolnictwa. Emigranci zarobkowi z Ghany, mieszkający w swoistych gettach są tanią siłą roboczą na plantacjach pomidorowych Włoch (min. Apulia).
Istnieją jednak instytucje, nawet w Chinach - Social Resources Institute, których zadaniem się uświadamiane społeczeństw w obszarze społecznym, ochrony środowiska, zrównoważonego rolnictwa, bezpieczeństwa żywnościowego, itp. Uprawa pomidorów w Chinach kłóci się z prawdą, że w kraju brakuje terenów uprawnych, pod produkcję żywności dla własnych obywateli. Dlatego należy walczyć o suwerenność żywnościową, nadmierną eksploatację zasobów, niszczeniu planety.

Uogólniając Chiny to wielki gracz, który zagarnia coraz więcej gałęzi i obszarów. "Wymiata" przedsiębiorstwa z Afryki, Stanów, Ameryki Południowej, zalewa Ziemię swoją wizją zagarnięcia świata. Sieje niepokój i prowadzi wyniszczającą działalność na wielu obszarach, nie zważa na skutki, bo chce się wzbogacić tak jak niegdyś robiły to kraje Europy Zachodniej i USA.

Podsumowując wszystkie te produkty pokazują, że świat stoi w obliczu niebezpiecznej globalizacji, konsumpcjonizmu, nadmiernej eksploatacji zasobów, wyzyskiwaniu siły roboczej, uzależnianiu od siebie innych. Gdzie jest właściwa droga, czy można odwrócić trend, czy jest na to jeszcze czas. Dlaczego kraje hołdują nieuczciwemu handlowi, dumpingowi, nierentowności, krótkowzroczności, eksploatacji ziemi i truciu środowiska? Czy nie czas przejść na suwerenność, krótkie łańcuchy dostaw, regionalizmy, oszczędne gospodarowanie żywnością, zwracanie uwagi i czujności na to co i ile się je. Te działania powinny być wdrażane stopniowo, ale konsekwentnie, bo nie ma więcej czasu.
Obecnie cały system konsumpcji postawiony jest na głowie. Porzucono lub zniszczono rolnictwo, aktualnie rolnikom indywidualnym nic się nie opłaca, bo państwo dopłaca do wielkich producentów żywności. Nauczono ludzi konsumować niezdrowo, produkować tanio i byle jakościowo, co przyczynia się do dewastacji kultury, powiązań społecznych, zdrowia, wyglądu planety i jej zawężania dla ludzi.

Po przeczytaniu tych czterech rozdziałów - opowieści o produktach przytoczę cytat (str. 161) "Za pośrednictwem monokultur industrializuje się wsie, zagrażając różnorodności biologicznej i zdrowiu publicznemu. To model, który jest uzależniony nie od warunków środowiskowych panujących w Brazylii, ale od chińskiego zapotrzebowania na surowiec. To sprzeczne z naturą!"
To wszystko co człowiek wykształcił teraz jest wypaczone, naturę się zabija. Wszystko stanęło na głowie, tanie jest to co przejechało tysiące kilometrów, zabieranie ziemi ludziom a oddawanie we władanie zwierzętom, itd.

Ta książka to ostrzeżenie wszystkich producentów i konsumentów przed tym co dzieje się obecnie na rynku żywnościowym. Obecny model "jest nie do utrzymania." (str. 375) Zasoby planety kiedyś się skończą (raczej w bliższej perspektywie), dlatego "konieczna jest zmiana naszych nawyków żywieniowych, refleksja nad absurdem łańcuchów dostaw liczących dziesiątki tysięcy kilometrów oraz jedzeniem sprzedawanym po śmiesznie niskiej cenie." (str. 375) Musimy pochylić się nad tymi ważnymi kwestiami i szukać rozwiązań zwłaszcza w obliczu przeludnienia planety i zmian klimatycznych