Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 30 lipca 2018

Międzymorze. Podróże przez prawdziwą i wyobrażoną Europę Środkową Ziemowit Szczerek


Podróżowałam z autorem i była to niebanalna wyprawa przez kontynent Europejski. To druga książka tego autora przeczytana przeze mnie, chyba jeszcze ciekawsza. Autor tworzy oryginalny styl językowy, pełen swoistych "słowotworów" porównań, barwnych i jaskrawych; elastyczny i plastyczny.
Tym razem to była wyprawa dawnych urojeń, niedzisiejszych marzeń, jutrzejszych wizji, a tu i teraz raczej obserwacji. Była to podróż intelektualna, historyczna i poznawcza, bo Ziemowit Szczerek nie jeździ po Europie, żeby sobie pojeździć, ale żeby skonfrontować, zrobić antropologiczne i kulturowe wiwisekcje wizji, zamysłów i dążeń. Daje czytelnikowi pod rozwagę różne pomysły, np. zakładający istnienie wielkiego słowiańskiego centralnego regionu, bez ziem zachodnioeuropejskich. Wyobraźni można puścić lejce, ale czy i jak możliwa byłaby ich realizacja. Niemniej Józef Piłsudski, używając dzisiejszego języka, promował ideę Międzymorza jako przeciwwagę dla potęgi Rosji i Niemiec. Z wielu względów nie udało się, bo ludzie jednak przywiązani są do swoich naznaczonych na mapach miejsc, zwą je ojczyznami i pilnują niepodległości, przeszkodą były też działania wojenne. Choć pierwotna idea upadła, to od czasu do czasu powraca w dyskusjach i choć każdy ma różne wizje tej idei, mniejsze lub większe, mówi się o nich. Wizja wielkiej słowiańskiej międzymorskiej ojczyzny jest fantasmagoryczna, ale w sam raz do hipotetycznych rozważań.

Ziemowit Szczerek, w swoim stylu jeździ, wypytuje, przystaje na krótkie pogawędki, wymienia spostrzeżenia, wysłuchuje. Podgląda narody Międzymorza pod kątem podobieństw i różnic, konfrontuje warunki życia w słowiańskich krainach. Zbiera opowieści, przykłada do nich lupę i pokazuje to co zobaczył. Autor choć nie omawia krajów zgodnie z jakimś schematem, to stara się pokazać zależności między nimi. Czasem stylem "rozbieganym" wskazuje niezaprzeczalne połączenia, szyte grubszymi lub cieńszymi nićmi. Wydobywa z czeluści stare plemiona słowiańskie przysypane przez germanizację, czy inne kultury. Uwypukla pewne cechy wyróżniające się, a innym razem znajduje wspólny mianownik dla większości.

Dla mnie Ziemowit Szczerek wyróżnia się wśród reporterów, jego wybory tematów, sposób zmierzenia się z nimi, styl opisywania, przybliżania, oswajania, jest niebanalny, inny, bo w swoich książkach pokazuje zwyczajność, codzienność, współczesność. Nie kreuje rzeczywistości tylko stara się wiernie oddać to co zasłyszał i zobaczył. Nie wstydzi się przyznać do odwiedzania Lichenia i odnajdywania w nim polskiej duszy. Troszczy się o swój kraj, rysuje przed nim kręte ścieżki, ale prowadzące jednak do zbliżania się z Zachodem, bo choć nie bez wad, może dać nam więcej niż Wschód. Dzięki Zachodniej Europie mamy szanse być postrzegani mniej jako dziki Wschód i dalej się rozwijać. Autor w końcowych akordach uwrażliwia czytelnika, zwraca jego wzrok na podsuwane schizofreniczne wizje, na duchy i strachy, bo one mogą zapędzić nas w zaułki, które znamy z historii i to całkiem niedalekiej. Sugeruje rozsądne wybory ścieżek prowadzących w zachodnią stronę, jako opcję dającą bezpieczeństwo i rozwój, a nie zamordyzm, nienawiść i ciemnotę.

czwartek, 26 lipca 2018

Dziewczynka z walizki David Serrano Blanquer



To nowa książka o starych sprawach, napisana przez człowieka, który się specjalizuje w tematyce losów Żydów podczas II Wojny Światowej. Spotkanie z autorem odbyło się w lipcu br w Muzeum Polin w Warszawie.
O książce mówiło się zanim się ukazała, bo historia zapowiadała się intrygująco. Autor miał odkryć przed czytelnikami swoje dokonanie - połączył, dzięki swoim badaniom, dwie zagubione po wojnie bliskie sobie osoby. Kobiety, jedna z Urugwaju druga z Polski, przez lata zadające sobie różnego rodzaju pytania o to co się stało z nimi po wojnie. Zaintrygowana, wyczekałam w bibliotece zakupu i jako pierwsza otrzymałam w swoje ręce pachnący farbą drukarską egzemplarz. Przeczytałam książkę szybko.

Historia "Dziewczynki z walizki" była oczywiście wzruszająca, losy jej opiekunów podczas okupacji niemieckiej w Warszawie także, natomiast styl autora, kompletnie mnie nie przekonał. Ostatnio trafiały w moje ręce książki napisane tak, że aż bolało, np. Primo Levi, John Boyne, itd.
W tym przypadku miałam wrażenie, że ciągle czytam te same zdania, frazy, pytania, jakby autor powtarzał się, bo nie miał wiele do napisania. Ciągle nawiązywał do swoich wyobrażeń o tym co mogli inni czuć w tamtych strasznych czasach, dzielił się swoimi emocjami, skupiał się tak bardzo na sobie i swoich przemyśleniach, że zagubił historię bohaterki. Mogłaby być to ciekawa opowieść, bo kanwa była spektakularna, ale została przegadana popisami pisarza na własny temat. Tak na prawdę samej historii głównej bohaterki w wykonaniu tego autora starczyłoby na 50 stron, bo reszta to monologi i powtórzenia pisarza, ciągłe nawiązywanie do tych samych fraz, przepisywanie tych samych zdań, częste podkreślanie i podsumowywanie tymi samymi wyrazami i zdaniami. Bardzo szkoda, bo to badacz, naukowiec, wykładowca, doświadczony zbieracz historii ludzi doświadczonych przez zbrodnie nazistowskie. Co takiego się stało, że wyszło takie zachłyśnięcie się sobą, a zniknęła opowieść o Gizie i jej rodzinie z Polski.
W książce sporo jest też nie prawdziwych informacji, na szczęście wyjaśnionych w przypisach. Miałam wrażenie, że to nie jest książka naukowca, tylko dziennikarza jakiejś gazety sensacyjnej, który szuka poklasku dla samego siebie.
Bardzo mi było szkoda, że został zmarnowany taki wątek z historii, zwłaszcza, że to doświadczony pisarz. 

wtorek, 24 lipca 2018

Nasze najlepsze wesele - Wizyta w kinie



Ten film pozwolił na relaks, uśmiech i poczucie przyjemności. Wyszłam z kina lekka i zadowolona, z przyjemnym uczuciem dobrze wykorzystanego czasu.
Miałam nadzieję, że twórcy filmu "Nietykalni" nie zawiodą mnie i moja nadzieja okazała się spełniona. To komedia, ale wzruszająca, pełna treści, nostalgii, ludzkich namiętności i ograniczeń.
Twórcy pokazali zgorzkniałego człowieka, który stoi na rozdrożu, waha się, nie umie podjąć decyzji, liczne rozterki powodują chaos w jego życiu, żal, poczucie straty i rozdarcie.Nie wie, którą drogą pójść, która okaże się właściwszym wyborem, chce uciec, ale tak naprawdę sam nie wie gdzie. Nie umie podjąć decyzji ani w życiu prywatnym ani zawodowym. Poniekąd go rozumiałam i dopingowałam do wyprostowywania krętych ścieżek, które sobie tymczasowo wybrał.

Po pierwszych kadrach w przestrzeni miasta, przenosimy się w sielskie krajobrazy, gdzie w XVIII-wiecznym dworku, Max właściciel firmy organizującej śluby, organizuje wesele. Jego klientem jest zmanierowany mężczyzna, z ogromnymi wymaganiami, który efektami specjalnymi chce zachwycić narzeczoną i gości. Wszystko ma być niezrównane, ale takie nie chce być. Pracownicy są skonfliktowani, brakuje obsady, następuje zmiana zespołu, część ekipy dopada biegunka, zostaje odłączona od prądu zamrażarka z mięsem na główne danie. Przeplatają się kłótnie: z panem młodym, z ukochaną, z asystentką, z liderem zespołu. Najchętniej by to rzucił, chce tylko wytrzymać do końca uroczystości.

Co nastąpi po lawinie niefortunnych zdarzeń, czy Max sprzeda firmę, czy rozwiedzie się z żoną, czy rzuci go ukochana?

W filmie jest kilka zaskakujących, umiejętnie zbudowanych scen, napięcie i romantyczne scenerie, nie ma ckliwych wstawek. Jest też piękna muzyka i odlatujący balon. Jest człowiek, który mimo trudnych chwil w swoim życiu nie poddaje się, który jak bańka wstańka ma chęć zacząć od nowa. Człowiek, który lubi pracować z ludźmi, chociaż czasem ma ochotę cisnąć wszystko w cholerę, ale co dalej, przecież to jego życie i pasja.

niedziela, 22 lipca 2018

Guguły - Wioletta Grzegorzewska


Sięgnęłam po tą książkę po rekomendacji jednej z "czytaczek vlogerowych". Jest to inna książka od tych, które najczęściej czytam. To opowieść-wspomnienie zebrana z okruchów pamięci dorosłej kobiety, sięgającej do 1982 roku kiedy miała 9 lat. To dla mnie była opowieść bardzo nostalgiczna, ponieważ wtedy miałam 8 lat. Dlatego czytałam jej urywki z westchnieniami, bo ja niewiele pamiętam z tamtego czasu, zastanawiałam się dlaczego mi tak dużo umknęło a jej tak dużo zostało. Trochę pozazdrościłam, trochę pomyślałam i poprzypominałam sobie pewne rzeczy. Cieszyły mnie te opowieści o zbieractwie, co wtedy było prawdziwym szałem, prawie każdy coś zbierał, a niektóre pasje były trudne w realizacji. Ja zbierałam znaczki i kolorowe opakowania po słodyczach, co nie było łatwo dostępne. Z czasem dochodziły inne rzeczy: kartki pocztowe, skarby przyrody, plakaty zespołów, itd.
To były czasy szare, bure, ale nie ponure, bo będąc dzieckiem przyjmuje się pewne zdarzenia jako oczywiste, zastane i korzysta się z uroków dzieciństwa w takim zakresie w jakim się da. To czas jedyny w swoim rodzaju, poznawania, przekraczania granic, wchodzenia w nowe, doświadczanie.

Bohaterka w fakty historyczne i wydarzenia z otoczenia wpisała swoje prywatne, często intymne spostrzeżenia i doświadczenia. Wspomnienia obejmują ówczesną obyczajowość, obrzędowość, zwyczaje i zachowania ludzi. Przede wszystkim jednak pokazują postrzeganie świata dziewczynki. Czasem poważnie, czasem śmiesznie opisuje ważne urywki, wycinki z życia swojej rodziny, pokazując ich upodobania, nałogi, dziwactwa, działania, pasje i zachowania. Bez oceniania, wyolbrzymiania, ot takie jakimi je wtedy widziała. Niektóre wspomnienia są zabawne, inne niebezpieczne, łzawe lub ciekawe, wzruszające. Autorka pokazała wymyślane zabawy, tworzenie działań małych i tych z rozmachem, bo wtedy nie było czasu na nudę, wyobraźnia nie miała granic, z braku zabawek i tabletów dzieci kreowały świat.

Sentymentalna opowieść, z klimatem, obrzędowością, która już dzisiaj zanika albo się wytraca. Tytuł adekwatny do przekazu książki, bo guguły to niedojrzałe owoce, bohaterka zaczyna swój rozwój na oczach czytelnika, dojrzewa w różnych okolicznościach przyrody, co ma wpływ na jej smak, kolor i walory. To proces ze swoimi etapami o różnym nasyceniu przeżyć. Napisana ze swadą, ciekawa i obrazowa.

Córki Wawelu. Opowieść o jagiellońskich królewnach - Anna Brzezińska


Przy takiej książce pracy było na pewno niemało, co widać po objętości i treści. Autorka napisała dzieło 832 stronicowe, nie zanudzając, ale też nie dając odsapnąć. W książce zawarta została wiedza historyczna, tło kulturowe, wyjaśnienia obyczajów, norm i zasad, obszerne informacje o rodzinie królewskiej i poszczególnych jej członkach oraz fabuła. Wszystko to bardzo ciekawe, ale wymaga cierpliwości i chęci, więc jeśli komuś jej brakuje to istnieje niebezpieczeństwo, że nie przypadnie mu do gustu. Do tej pory czytałam już wszystkie dzieła pani Małgorzaty Duczmal, która specjalizuje się w Jagiellonach, dlatego wiedza ogólna została przeze mnie przyswojona. W książce Anny Brzezińskiej oprócz historii księżniczek jest gęsto utkana otoczka społeczna, dająca pogląd na ówczesne życie różnych warstw ludności.
 W mojej opinii autorka bardzo umiejętnie połączyła fabułę z osnową historyczną, zapleczem obyczajowym i kulturowym. Książka poświęcona jest kobietom, córkom Zygmunta Starego, a przez ich historie prowadzi nas karliczka Dosia, ulubienica, służąca, powiernica królewien. Bohaterka jest postacią autentyczną, choć szczegóły jej życia są już dziełem autorki.
Od strony historycznej autorka tak konstruowała rozdziały aby pokazywały sytuację kobiet w różnych aspektach życia XVI wiecznej Polski i Europy. Rozpoczynając od narodzin, połogu i opieki nad dziećmi, poprzez służbę dla władcy, umiejętności rzemieślnicze i ich znaczenie, pozycję władzy, dalej kształcenie dzieci, małżeństwo, rolę kobiety w ogóle, ceremoniały dworskie, sekretne obyczaje, czary i leczenie, naukę, epistolografię, taniec i zabawę aż do śmierci. W każdej z tych dziedzin najważniejsza jest dla autorki kobieta i jej możliwości, stereotypy, powinności, oczekiwania, zależności, prawa i obowiązki. To było dla mnie bardzo ciekawe, bo poszerzało wiedzę i dawało obraz trudnej roli ówczesnej kobiety.

Pokrótce o wątku fabularnym:
pewna służąca - Regina- wykorzystana przez swojego pana rodzi dziecko, niezwyczajne, maleńką dziewczynkę - karliczkę. Matka będąc jeszcze w szoku poporodowym opuszcza dom i maleństwo, zostawiając je na łasce innych. Na szczęście maleńką Dosią zaopiekowały się różne kobiety i udawało jej się wzrastać w miarę bezpiecznie aż pewnego dnia los zaprowadził ją na dwór królewski. I tu zaczyna się jej życie wśród królewien. Dosia pokochała swoje królewny z wzajemnością i choć nie miała łatwego charakteru zyskała sobie przychylność wielu ważnych na dworze osób. Dosia poznała oblicza dworu, panujących tam zwyczajów tych oficjalnych i tych z zaplecza, które miały często większe znaczenia dla życia codziennego. Opowiadała najważniejsze wydarzenia ze swojego życia oraz z życia Jagiellonek. Opowieści snute były w różnych kontekstach, rzadko chronologicznie, przeplatające się wątki i wspomnienia odnosiły się do wspomnianych aspektów życia. Dosia snuje swoją opowieść w jesieni swojego życia, więc może też nie wszystko pamiętać co do miejsca i czasu.

Podsumowując to książka dla lubiących historię, bo wiedzy historycznej jest więcej niż historii obyczajowej, ja przeczytałam ją z uwagą i ciekawością. Książka nie zachęca do czytania w drodze ze względu na swój rozmiar, dlatego czytało mi się wolniej niźli mogłabym.
Jest to rzetelna pod względem historycznym książka, napisana pięknym i obrazowym językiem, wciągająca, z bardzo dobrym skutkiem splatająca historię z wątkiem fabularnym. Książka zawiera całą paletę doznań emocjonalnych, przeżyć wzniosłych i tych najbardziej przyziemnych. Autorka nie omijała tematów niewygodnych, pokazała kobietę i jej życie w tamtym czasie jak najbardziej wielowymiarowo.
Zachęcam wątpiących.
Na końcu jest drzewo genealogiczne Jagiellonów, które ukazuje tragedię tej rodziny, bo pomimo tak licznego potomstwa nie udało się zapewnić ciągłości rodu i potęga popadła w ruinę.

czwartek, 19 lipca 2018

To, co możliwe - Elizabeth Strout


To trzecia książka tej autorki, którą przeczytałam. To kolejna, gęsto utkana ludzkimi przeżyciami, wspomnieniami i emocjami pozycja.
Tym razem jest to powrót do przeszłości zarówno autorki jak i mój. Autorki, bo powraca do korzeni swojej bohaterki z "Mam na imię Lucy", a moja, bo czytałam już książkę o Lucy. Podążam zatem śladami bohaterów Elizabeth Strout, czasem skomplikowanymi i trudnymi, innym razem delikatnymi splotami emocji, zdarzeń z dzieciństwa, tych, które najbardziej zapadły w pamięci, zaważyły na dalszym odbiorze i przekazie życia i na komunikacji z innymi. Niektóre postaci pamiętałam, inne poznawałam,  każda z nich miała do pokazania jakieś okruchy zdarzeń ze swojej przeszłości, niby wyrwane z kontekstu, ale mające ogromny wpływ na kolejne losy, na całokształt.
Autorka kreśli aurę niewielkiego miasteczka z jego społecznością, jednocześnie otwartą i zamkniętą.
Ta społeczność tworzy sobie tylko przypisane połączenia i zależności, wzajemne animozje, sympatie i antypatie, zdrady, oddanie, tęsknoty, wrogość, uległość, nietolerancję, empatię.
Z każdym rozdziałem autorka wkręca czytelnika w coraz większą spiralę emocji, zaś galeria postaci przewija się jak w fotoplastykonie, a czytający napełnia się po brzegi tymi przeżyciami, które przeszywają na wskroś. Czasami trudno je nazwać albo zaakceptować, ale zostawiają ślad. To ślad przeszłości, której już nikt i nic nie zmieni, ale która jest, wyłania się zza widnokręgu obecnego życia. Przeszłość, która wlecze się i przenosi skutki na bieżące wydarzenia, zachowania i emocje. Przeszłość, która zdecydowała o wielu zdarzeniach na przyszłość, choć niewygodna, trudna, traumatyczna, niezatarta, jest nierozerwalną częścią dalszego życia. Te przeszłe wspomnienia wirują i przeplatają się z teraźniejszością. Różni bohaterowie i różne przeżycia, zadry, które siedzą gdzieś głęboko i nie dają się usunąć, wdzięczności, które celebrowane są po dziś dzień, nierozliczone żale, które przeszkadzają swobodnie oddychać, jest tego aż nadto. Niemniej nie dowiemy się wszystkiego, bo autorka jest mistrzynią niedomówień, przerywania, ciszy, pozostawienia spraw samym sobie. Pozwala użyć własnego postawienia się w danych sytuacjach, pozostawia swobodę  wczucia się w historie, a te są różne, jak to u tej autorki, choć żadna nie jest prosta, oczywista, czarno-biała, jednowymiarowa. Ludzie nawet ci nieciekawi z pozoru, kryją w sobie sporo pokrętnych treści. Autorka łączy ze sobą bohaterów, pokazuje ich różne oblicza, ich niespokojne dusze, kluczenie i poszukiwanie oczyszczenia.

Mam nadzieję, że ta propozycja Elizabeth Strout przypadnie jej czytelnikom do gustu tak jak to miało miejsce w moim przypadku


Książka napisana jest językiem delikatnym, pięknym, wyrafinowanym, spokojnym. Historie mogą boleć czytelnika same jednak są cierpieniem w skrytości, raczej ukrytym i cichym, przeżywanym w sobie, czasem zbyt głęboko, aby móc je wyleczyć.
Koniec, może trochę zbyt wcześnie, pozostawiający pewien niedosyt, zwiastujący rozłąkę, ale cóż może to wtedy ma głębszy sens.
Raczej nie była to moja ostatnia książka tej autorki.

środa, 18 lipca 2018

Kontener - Wojciech Tochman, Katarzyna Boni



Ta niewielka książka, ale jej treść jest bardzo esencjonalna i poruszająca. Autorzy, reporterzy zaprawieni w sztuce reportażu napisali o tym co dzieje się w mieście Zaatari. Spytacie, cóż, to za miasto, gdzie się znajduje? To miasto tymczasowe (choć nie wiadomo jak długo ta tymczasowość potrwa) stworzone w Jordanii z pomocą międzynarodowych organizacji humanitarnych dla uchodźców z ogarniętej wojna Syrii. To miasto budowane dla uciszenia wyrzutów sumienia bogatych krajów. To miasto rozrastające się i zmieniające ciągle swoje oblicze, to już czwarte co do wielkości w Jordanii. Zbudowane na piasku, z blachy, szmat, patyków, zapewniające minimalną ochronę. To miasto prowizorka, gwarantuje prowizoryczne życie swoim mieszkańcom. i choć panują w nim warunki jak w obozie przetrwania, to mieszkają w nim ludzie: odarci ze swojej dumy, tradycji, zwyczajów, relacji. Ich zawody nie mają znaczenia, ich umiejętności nie są przydatne, bo nie mogą pracować, aby nie zaburzać miejscowego rynku pracy. Ich role zostały odwrócone, mężczyźni nie potrafią już zarobić na utrzymanie swojej rodziny, kobiety przejmują na siebie zadania głowy rodziny, zaś dzieci zamiast się uczyć pomagają w utrzymaniu najbliższych. To miasto, które rodzi nowe patologie, powołuje do życia niezdolnych zadbać o siebie ludzi, generuje niemoc, bezradność, bezużyteczność.

Autorzy wysłuchali opowieści mieszkańców tego miasta: kobiet i mężczyzn, żon i mężów, córek i synów, doświadczonych traumatycznymi przeżyciami wojennymi, niemniej tęskniących za swoim krajem. Ci ludzie mieszkają w tych szmaciano-blaszanych klatkach, ale nie są zadowoleni, spokojni, syci, wciąż marzą o powrocie do siebie, bo tutaj zawsze będą tylko uciekinierami, tymczasowymi uchodźcami, którym nie wiele wolno i traktowani są w uwłaczający ich dumie sposób. Dostają przydziały jedzenia (często chorują po nim), przydziały wody, przydziały mydła, podstawowe elementy do budowy swojego miejsca. Są zależni od władz obozu, nieformalnych i formalnych przywódców rejonów, pracowników, strażników, itd. Czują się bezsilni, niepotrzebni, wykorzystani. Najlepiej gdyby ich nie było, ale skoro już przybyli to mają z wdzięcznością przyjąć jałmużnę, z pokorą jakieś zajęcie i z cierpliwością znosić kolejne bezrobotne i bezcelowe dni.To jest trudne, bo nie ma intymności, odrobiny swobody, poszanowania, wystarczającej ilości jedzenia, pieniędzy, nie ma pracy; jest strach, ból, upokorzenie, wspomnienia, brak nadziei, chęć powrotu i myśl o śmierci, która wydaje się wybawieniem. Syryjczycy żyją w tym mieście jak zwierzęta w klatkach, bo dostają jeść, specjalnie powołani do tego ludzie zajmują się ich odchodami, jeszcze inni przywożą im wodę, inni myślą o ich codzienności, jak kukiełki, pozostawione sobie samym zastygają i czekają, aż ktoś nada im sens, dopisze role, zabierze na scenę, wprawi w ruch.

Autorzy potrząsają czytelnikiem, te wszystkie opisane losy ludzkie mają poruszyć, rozdmuchać ogień niepokoju. Zapaść w pamięć, przywrócić myślenie, nie tylko o sobie, ale o tych którzy źle się mają, nie są tak syci i spokojni.


Wojciech Tochman to marka poruszającego reporterstwa, jego teksty nie pozostawiają obojętnym na ludzkie upokorzenie, rzucają w twarz ludzkim nieszczęściem, nokautują. Jestem wdzięczna takim autorom, bo przypominają: o nierównym podziale dóbr na Ziemi, o podłości, która jest udziałem tylko i wyłącznie ludzi, o wygodnictwie jednych i upokorzeniu innych. Wojciech Tochman jest tam, gdzie cierpienie jest codziennością, opisuje, przybliża, przekonuje do współpracy. Jak widać i słychać udaje mu się przekonać młodych ludzi, uczy ich, pokazuje, współtworzy, przygotowuje następców, którzy pociągną jego misję

niedziela, 15 lipca 2018

Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii - Janine di Giovanni



"...wszystko sprowadza się do fundamentalnej prawdy: kłócą się politycy, a walczą żołnierze. I że żołnierz zawsze jest czyimś dzieckiem. I że temu dziecku dzieje się krzywda. Że ktoś odbiera mu życie." (str 64)

Autorka zajęła się tematem wojny w Syrii. Przybliżyła początki konfliktu i jego rozlewanie się na cały kraj. Starała się pokazać jak partykularne interesy kilku bogatych, żądnych władzy i zachłannych ludzi wpłynęły na życie codzienne tych pozostałych. Tych zwyczajnych mieszkańców, którzy kochali swój kraj i chcieli zwyczajnie w nim żyć. Starała się pokazać rozpacz tych, którzy nie rozumieją o co tak naprawdę chodzi w tej wojnie, nierozumiejących dlaczego nikt im nie pomaga i dlaczego giną ich dzieci. Pokazała cierpienie kobiet, które są gwałcone i hańbione na pozostałe resztki życia. Wygłodzone, samotne i zalęknione dzieci, matki, pogubieni ojcowie. Pokazała cierpienie jednostki i całej zbiorowości.
Z książki wyłania się obraz zwykłych mieszkańców, którzy giną od różnego rodzaju bomb, nie mają żywności, ciepła, odzieży, wody, itd. Nie mają opieki medycznej, szkolnictwa, spotkań z rodziną, ba nie ma rodzin, bo w Syrii ginie się każdego dnia i traci się członków wspólnoty. Brakuje im spokojnego, zwyczajnego życia: ze szkołą, pracą, spotkaniami, kawą i herbatą, chlebem na śniadanie. Nie ma śniadania, nie ma domu, nie ma łóżka, a co jest: strach, ból, niemoc, hałas. Ktoś im zabrał pokój, zniszczył kraj, zadaje śmierć. To okrutna śmierć, bo zadana przez jednego człowieka drugiemu człowiekowi z tego samego kraju. W Syrii ta śmierć zbiera żniwo od 2011 roku!

Autorka rozmawiała z opozycjonistami lub ze swoimi "pomocnikami i opiekunami" w zalanej wojną i wyniszczonej Syrii. Chciała pokazać, codzienne trudy wojny, radzenie sobie z nią, rozpacz, trudne decyzje w najbardziej podstawowych aspektach życia (szukać jedzenia, czy czuwać nad dziećmi? dać jeść czy narazić się na nalot? być w resztkach domu czy umrzeć w drodze do jakiegoś celu?). Wiele jest dramatów, które budzą zwątpienie i współczucie, ale też niemoc i złość.
Autorka robiła też odniesienia, do wojny na Bałkanach, wplatała wspomnienia i wątki rodzinne.
 Zabrakło mi jednak umiejętności oddania powyższego dramatu, zdarzały się rozmyte opisy, jakieś bezdroża opowieści albo drogi prowadzące donikąd. Spotkania z ludźmi, którzy nie wiele mieli do powiedzenia albo opowiadali o mniej istotnych zdarzeniach. Zabrakło mi też szerszego spojrzenia na konflikt, wielowątkowości tej wojny, poplątanych zależności.

Niemniej, niech powstają takie książki, abyśmy my syci i cieszący się pokojem nie zapomnieli o tych, którzy już a niektórzy jeszcze, nie znają spokojnego życia. Niech dają wyobrażenie o rozmiarze dramatu, tragedii ludzi, tych najzwyklejszych, którzy z tym niszczeniem ich kiedyś pięknego kraju nie mają nic wspólnego. Niech przypominają innym, że zniszczono bezpowrotnie ludzkie życie i dorobek kulturowy tysięcy lat. Niech krzyczą, że jednostki zdewastowały spuściznę pokoleń i życie tu i teraz.

Ostatnie strony książki poświęcone zostały ogólnemu spojrzeniu na konflikty zbrojne i to były dla mnie trafne spostrzeżenia. Opisy dotyczyły tego ludzkiego oblicza wojny, codziennych problemów, bólu, tragedii, bo wojna to nie sprawa wzniosła, to zdecydowanie upadek, ona nie buduje a rujnuje życie ludzkie i wszystko wokół niego. Wojna to nie laury, zwycięstwa i chwała to ponura codzienność, brak perspektyw i celu, smutek i niemoc.
"Wojna to monotonia." (str 108) To oczekiwanie na kolejny rozkaz, cel, strzał, papieros, oddane lub zabrane życie. "- To zabawa w kotka i myszkę" (str 108), choć nie wiadomo kto jest kim. Wojna to specyficzny odgłos: "Świst spadających bomb (...) na tyle wcześnie, by wiedzieć, że za chwilę się umrze, choć za późno by uciec". (str 129)
Wojna, i nie ma już nic, i nic nie jest takie jak dawniej, i nie ma już przyjaciół, rodziny. Nie można tak wielu rzeczy i nie wiadomo co dalej.
Wojna to brak nadziei i miłości.

czwartek, 5 lipca 2018

Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo - Marek Rabij



Ta książka długo stała na mojej półce, ale kiedy już powzięłam postanowienie, że czytam to zrobiłam to szybko. Potem przekazałam ją kolejnym osobom do czytania. To książka, która powinna trafić do szerokiego grona odbiorców, aby pobudzić ich refleksje przy nabywaniu kolejnych szmatek, które za chwilę rzucą w kąt i nie spojrzą na nie ponownie.

Autor opisał realia życia w Bangladeszu, w szczególności przyjrzał się przemysłowi odzieżowemu u jego źródła. Pokazał jak szyje się dla zachodnich firm: sieciówek i tych bardziej "elitarnych". Opisał pokrótce realia przemysłu odzieżowego, a zrobił to bez zbędnego epatowania, wbijania szpilek w emocje, twardo i rzeczowo, nie wskazując, nie oceniając, nie ukazując własnych opinii.Pozostawiając wnioski i przemyślenia czytelnikom.

Motywem przewodnim był tragiczny wypadek, który zdarzył się w stolicy Bangladeszu –Dhace w 2013 roku. Tego dnia zawalił się budynek Rana Plaza, w którym zginęło w zależności od szacunków od około tysiąca do sześciu tysięcy pracowników szwalni szyjącej dla różnych zachodnich marek odzieżowych. Po tym zdarzeniu zahuczało w prasie, w organizacjach humanitarnych, przedstawiciele wielkich sieciówek "zainteresowali" się losem pracowników szwalni. Odbyły się spotkania z rządem  Bangladeszu, pokazywano światu, jakie w tej sprawie zostaną podjęte działania mające na celu poprawę warunków pracy, itp. Wszystko to po to, aby uciszyć, zamydlić oczy, uspokoić sumienie.
Tak naprawdę inwestowanie w lepsze warunki pracy tych, którzy obniżają koszty produkcji odzieży i nabijają sakiewkę nasyconym już i tak bogactwem biznesmenów, nie leży w niczyim interesie, ani rządu, który też nabija sobie portfele ściąganymi podatkami, ani właściciele szwalni, ani właściciele sieciówek. Wszyscy chcą zarabiać jak najwięcej, więc po to przenosi się szycie w najbiedniejsze i najciemniejsze rejony świata, aby nikt nie wtykał nosa w warunki pracy i płacy ludzi na najniższym stopniu drabiny. I tak dobrze, że ktoś dał im pracę, dzięki temu jeszcze jakoś żyją. Rozdmuchiwanie afery może spowodować przykre konsekwencje, zwłaszcza dla najbiedniejszych, bo giganci odzieżowi chcą pieniędzy i nie zaprzestaną poszukiwania możliwości cięcia kosztów. Mogą znaleźć tańszy kraj, w którym nie będzie żadnej ochrony, pomocy, kontroli.

Autor ukazuje brutalne realia rynku odzieżowego, o którym tak naprawdę decyduje konsument, któremu zależy na taniej odzieży w wielkich ilościach. Jeśli nie byłoby popytu to i podaż zmieniłaby swój poziom. Obecny przemysł odzieżowy to kolejny obszar ukazujący zachłanność jednych i upadek drugich. Wykorzystywanie słabszych i nadmierne obrastanie w bogactwo tych już nasyconych. To złożona materia, począwszy od kreatorów mody, ludzi lansujących jakieś style i "mody", napędzające reklamy, "must havy", blogerki, strategie marketingowe, itd, itp. Człowieku zachodu - masz się stroić, być modnym, trendy, na czasie, nie ważne czyim kosztem. Wszystko po to, aby jak najwięcej ZAROBIĆ, posiadać, zyskać. To jest możliwe, ale kosztem tych innych, tych u podstaw, u dołu, w podziemiu.

 Książka pokazująca dzisiejszy realizm rynku odzieżowego; zachowania konsumenckie, kreowanie popytu i podaży. To kolejny przykład na to jak bogaty zachód korzysta z biednego wschodu, jak bogaci się jeszcze bardziej nie dbając o innych, jak tuczy się na nieszczęściu innych.
To kolejny niepokojący obszar nierówności społecznych. Warto przeczytać i zastanowić się co ja mogę zrobić, aby pomóc zmieniać ten stan rzeczy.

wtorek, 3 lipca 2018

Olive Kitteridge - Elizabeth Strout


To kolejna książka tej autorki, która w moich oczach potwierdziła jej wysokie umiejętności pisarskie. Elizabeth Strout pisze takie powieści, które wciągnęły mnie, siedzą w myślach i pozostawiają w nich ślad. Nie czytuję zbyt wiele beletrystyki, bo wybrałam inne obszary czytelnicze, nie mniej dla książek tej autorki zrobię miejsce. W tej pozycji, która ma bardzo gęstą warstwę emocjonalną, a przeżycia bohaterów, niedopowiedziane gesty i zdarzenia kłębią się w każdym rozdziale, aż kipi od zwykłych postaci, przeplatających się lub pojawiających tylko i znikających za następnym rozdziałem. To książka o codzienności, prozaiczności ludzkich losów, relacjach międzyludzkich, w których przeplatają się wszystkie możliwe emocje, pasje, namiętności, arogancje. Autorka jest specjalistką od snucia opowieści o zwykłych ludziach, pełnych wad, niedoskonałości, skomplikowanych charakterologicznie i uczuciowo. Jej opowieści są zbudowane z maleńkich elementów: myśli, zachowań, zwyczajów, które tworzą swoisty klimat i całość. Autorce udaje się te z pozoru nieistotne okruchy skleić w pełne napięcia historie, czasem lekko poruszające się, innym razem drgające z zaskakująca siłą. Te jej opowieści są jak przekładańce, o różnym zabarwieniu i natężeniu smakowym składników, ale utrzymujące aromat do końca.

To książka nie tylko o tytułowej bohaterce, ale o całej galerii postaci różnej proweniencji, bliskich lub dalekich Olive. Autorka przez pryzmat bohaterki i przez umieszczanie jej w różnych miejscach i sytuacjach pokazuje innych ludzi, rozszerzając do miasteczka, przenosząc na chwilę do Nowego Jorku. Olive nie jest najsympatyczniejszą kobietą w obyciu, ale jest szczera i prawdziwa, nie robi innym świadomie  nieprzyjemności, jest na swój sposób tolerancyjna, kocha syna i męża, wszystko to ma wiele odcieni i natężenia. Choć kocha syna, potrafi go spoliczkować, upokorzyć i wyśmiać, choć kocha męża nie zauważa jego ciepłych odruchów miłości, itd. To kobieta oschła, bezpośrednia, obcesowa, twarda i chłodna w relacjach z innymi. To pozostałości po jej dzieciństwie, cechy charakterystyczne, emocje, ot człowiek ze swoimi przywarami, zwykłościami, bagażem doświadczeń. A wokół niej mnóstwo postaci, przenikających przestrzeń, tą najbliższą i tą odległą, te postaci z bezpośrednich lub nieświadomych zależności. W opowieściach Elizabeth Strout jest przeszłość i teraźniejszość, bohaterowie nie są wyrwani z kontekstu i wepchnięci na głęboką wodę lub zostawieni na pustyni. Każdy tu po coś znalazł swoje miejsce i ma z kimś powiązania.

Dla mnie bardzo wzruszający i ciekawy był ostatni rozdział, który daje wyobrażenie o tym co nie podlega wyobrażeniom, o czym się nie mówi, bo to wydaje się niemożliwe, nie ważne, sprzeczne z naturą lub fizycznie niemożliwe, a jednak.

Autorka sprawia wrażenie znawcy ludzkich zachowań, bo tworzy o nich subtelne i niejednoznaczne opowieści. Nie kładzie kawy na ławę, ale pozwala czytelnikowi dociekać i czuć te ulotności. Zapewnia przeżywanie czytelnikowi emocji w jego rytmie i możliwościach.
Po lekturze tej sięgnę po następną książkę autorki.