Sięgnęłam po „Tłusty róż” Fernandy Trías z dużym zainteresowaniem. Opis zapowiadał coś oryginalnego, bo dystopijną opowieść o katastrofie ekologicznej, ale też o opiekuńczości, samotności, lęku. Pierwsze kilkadziesiąt stron rzeczywiście wciągnęło mnie. Autorka buduje duszny, niepokojący klimat. W tle mamy tajemniczą zarazę, czerwony wiatr, zamknięte miasto i bohaterkę, która jak Don Kichot zostaje, by opiekować się zgryźliwą matką, byłym mężem i chłopcem, którego trawi straszna choroba i być może przez nią został odrzucony przez własnych rodziców. Zostaje by radzić sobie w tym skomplikowanym, obwarowanym ramami, przepisami i alertami małym świecie, by zdobywać jedzenie, ciułać pieniądze na wyjazd do Brazylii, który może nie dojść do skutku, ale którego warto się trzymać w tej niepewności.
Ale im dalej w książkę, tym bardziej narastało moje znużenie. Fabuła się rozmywa, wiele wątków zostało niedokończonych. Wciąż pojawiały się nowe obrazy i symbole, ale bez pogłębienia. Niektóre myśli były urwane, jakby autorka celowo nie chciała czegoś dopowiedzieć. Czasami to buduje atmosferę, ale tutaj zaczęło mnie po prostu męczyć.
Tytułowy „tłusty róż”, który początkowo wydawał się ciekawą metaforą, z czasem stał się dla mnie ciężarem. Narastał gdzieś w głowie, dławił, zamiast otwierać nowe znaczenia. W końcu – mimo że doczytałam do końca – nie poczułam żadnej satysfakcji. Zakończenie mnie nie poruszyło, nie domknęło historii. Zostałam z wrażeniem, że książka bardziej sugeruje, niż opowiada.
Powieść, choć porusza ważne tematy: samotność, opiekę nad bliskimi, życie w świecie, który się wali, w formie okazała się zbyt rozmyta i mało konkretna, a nawet męcząca. Możliwe, że są czytelnicy, którym taki styl odpowiada, mnie nie urzekła choć czytało się płynnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Moja ciekawość obejmuje również zdanie innych, dlatego miło mi będzie jeśli zechcecie podzielić się ze mną swoją opinią na przeczytany temat :)